Humble Bundle, wyprzedaże na Steamie, upolowane perełki na allegro, CD-Action i pożyczanie gier od kolegów – to wszystko sprawiło, że w mojej bibliotece pojawiło się rekordowo dużo tytułów, których nawet jeszcze nie odpaliłem. Do tego dochodzą gry ukończone gdzieś do połowy i regularny plan wydawniczy, a w nim dużo produkcji, obok których nie można przejść obojętnie. 29 nienapoczętych tytułów, 12 chwilowo odstawionych na półkę i tylko jeden, który ostatnio regularnie uruchamiam na konsoli. Brzmi znajomo?
Po wyjściu z etapu piracenia wszystkiego co się da, ale jeszcze za czasów, gdy na wszelkie zachcianki ciągnąłem hajs od rodziców, pomyślałem sobie: „jak mnie będzie stać, to będę grał we wszystko!”. Nic bardziej mylnego. Dzisiaj nie trzeba zarabiać wcale kokosów, żeby kilka razy w roku pozwolić sobie na jakąś premierę, a oprócz tego zaopatrywać się w gry wideo przy okazji mnóstwa promocji. Efektem tego jest sytuacja opisana przeze mnie w pierwszym akapicie tego tekstu.
Nadmiar gier wcale nie jest więc taką sielanką, jak to wyobrażałem sobie dziesięć lat temu. Powoduje to kilka zjawisk, z którymi kiedyś, nawet jako pirat, nie miałem styczności. Przede wszystkim kolejne produkcje nie dostają ode mnie kredytu zaufania, bo wiem, że inne już na mnie czekają. Cierpią na tym najbardziej te tytuły, które wolno się rozkręcają i potrzeba kilku godzin, żeby się w nie wciągnąć. Wtedy gra ląduje w zakurzonej poczekalni w oczekiwaniu na lepszy czas. Jeżeli jakimś cudem do niej wracam, to często okazuje się, że kiepsko pamiętam sterowanie, zapomniałem o co chodzi w historii i tak dalej. Wystarczy jednak stosować się do zasady one game at the time i problem z głowy, o ile nie gracie w słabiaki, w których ciężko wytrwać do końca.
Kolejnym zjawiskiem towarzyszącym nadmiarowi gier jest świadome powstrzymywanie się od kolejnych zakupów, nawet gdy są bardzo korzystne. Przykładem niech będzie trwający obecnie The Humble Origin Bundle. Dla mnie to świetna okazja, bo nie grałem w żadną z gier z tej okropnie taniej paczki, ale jednak sumienie podpowiada „Przecież masz tyle gier, że starczy ci na rok! Lepiej kup sobie czteropak!”. W dodatku dziewczyna nie będzie marudzić, że znowu wydaję kasę na gierki (chciałem ją udobruchać kluczem do Simsów, ale bez dodatków nie chce) i po analizie wszystkich za i przeciw pakiet za bezcen prawdopodobnie przejdzie mi koło nosa. Co nie miałoby miejsca, gdybym kompletnie nie miał w co grać.
W końcu tak głupia sytuacja, że aż zasłużyła na własnego mema. Mam tak dużo gier, że podczas wolnego wieczoru nie wiem w co zagrać i zamiast wziąć pada do ręki, marnuję czas w Internecie. Ogólnie rzecz biorąc, od dobrobytu się w dupach ludziom przewraca. W pewnym sensie rozumiem kobiety, które stają przed pełną szafą i jęczą, że nie mają co na siebie włożyć. Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia, skąd bierze się uczucie tego znudzenia. Może ktoś tu się interesuje psychologią i to wyjaśni? Tymczasem zapraszam do dzielenia się własnymi refleksjami i pozostaje mi tylko skwitować całą sytuację słowami „co za dużo, to niezdrowo”.