Total War: Cyfrowa zabawa ołowianymi żołnierzykami? - OsK - 10 sierpnia 2013

Total War: Cyfrowa zabawa ołowianymi żołnierzykami?

W „Total War” grywam od pierwszego „Shoguna”. Wraz z każdą kolejną odsłoną seria ewoluuje, niewielkie, ale regularnie wprowadzane zmiany sprawiały, że za każdym razem gdy wychodziła nowa część, pozostawała ona wystarczająco świeża, żeby nikt nie myślał o umieszczaniu jej pod etykietką „odgrzewany kotlet”. Jedna rzecz pozostaje jednak bez zmian i nie pozwala mi brać na poważnie nawet najbardziej udanych odsłon.

Szczególną sympatią darzę trzy ostatnie części, czyli „Empire”, „Napoleona” i „Shoguna II”. Wynika to przede wszystkim z faktu, że traktują one o tych okresach i miejscach, którymi nie tylko zajmuję się niejako z zawodu, ale – co się zresztą ściśle łączy – interesuję się również całkowicie prywatnie. W ostatnim czasie, przygotowując się na nadejście najnowszego „Rome II”, postanowiłem odświeżyć sobie „Napoleona” i przyznaję, że nie mogłem wyjść z podziwu, jaka ta wojna jest „ładna"!

Co mam przez to na myśli? Spójrzmy tylko na te równe szeregi dzielnych żołnierzy o kamiennych twarzach, którzy dumnie nacierają na wroga. Konkretnie przyjrzyjmy się, jak oni umierają - gdy tylko zostaną postrzeleni, przybierają teatralne pozy i upadają na ziemię. Jakaż to „ładna" wojna! Nie ma w ogóle krwi (krew była w „Shogunie II”, ale ogólny poziom brutalności raczej wiele przez to nie podskoczył), nie ma wypadających wnętrzności, wiadomo przecież, że żołnierz cięty przez brzuch bagnetem po prostu sobie upada i natychmiastowo umiera, prawda?

Kule armatnie, na których Napoleon polegał szczególnie, sieją potężne spustoszenia w szeregach - gdy jednostki stoją w kilku rzędach, wystarczy jeden pocisk, by zrobić solidną wyrwę w siłach wroga. Kula wpada w oddziały, a jednostki po prostu upadają, bez krwi, bez tracenia kończyn, bez jakichkolwiek obrażeń. Ciała poległych zachowują stuprocentową integralność, wszystko musi przecież wyglądać estetycznie i czysto.

Żołnierz walczy, ucieka lub leży martwy - nie ma stanów przejściowych, nikt z walczących nie kuleje, w oddziałach nie mamy kalek. W świecie „Total War” w ogóle nie ma kalek. Co się dzieje po potyczce? Oto wielka tajemnica! Wydaje się, że ciała poległych po prostu znikają, by pole było wolne dla następnej bitwy. Kto umarł – znika, kto przeżył – wraca w nienaruszonym stanie do szeregów. Nie ma rannych, nie ma jeńców, nie ma amputowanych nóg i ludzi błagających o życie. Śmierć jest ładna, bo nie może zostawiać wyrzutów sumienia i budzić zastrzeżeń moralnych.

Parę razy zdarzyło mi się oglądać z bliska jak growa kawaleria wjeżdża w przeciwników, jednak dopiero za którymś razem zdałem sobie sprawę, co mi to przypomina.  Oto kolejne stadium rozwoju ołowianych (czy też wykonanych z innego metalu) żołnierzyków, którymi wielu z nas bawiło się w młodości. Z czasem zaczęto produkować żołnierzyki z plastiku, a teraz możemy się nimi bawić w edycji cyfrowej. Wjazd kawalerii w jednostki przypomina uderzenie w te małe figurki – walczący wylatują w górę i opadają martwi na ziemię, nie tracąc zupełnie nic ze swojej ołowianej całości. Konie mogą ginąć setkami, a każdy z nich po prostu upada i zamiera bez ruchu, ołowiane zwierzęta przecież - podobnie jak ołowiani ludzie - nie wiją się w bólu po ziemi, nie panikują, zaplątawszy się we własne jelita, które wypuścił na wolność zabłąkany kartacz. Oto współczesne, growe wybielanie wojny - już nawet powieści dla młodzieży mają więcej odwagi w przedstawianiu tematu.

Tutaj nie ma problemu z kończącymi się środkami przeciwbólowymi, gangreną, dżumą. Po bitwach nie zostają żadne stosy gnijących ciał, nie zobaczymy ograbiania zwłok i plag padlinożerców. Wielkie bitwy toczone są między dwoma armiami dobrze uzbrojonych dorosłych mężczyzn, w „Total War" na polach bitew nie ma bezbronnych, zdobywa się puste miasta, bez dzieci, kobiet i ludności cywilnej. Mury i kilka domków to tylko kolejne punkty strategiczne, wszystko czego bronimy to jakieś miejsca na mapie. Cywile są jedynie w miastach, gdy nie toczą się akurat działania zbrojne, czasem ponoć głodują lub narzekają na podatki i wtedy mogą się zbuntować, ale to bunty miast i liczb, a nie ludzi. Ludzkie tragedie nie istnieją - są tylko oglądane w trójwymiarze plany wielkiej wojny.

Kiedyś myślałem, że grając w „Total War” odgrywamy role wodzów, obserwujących miejsca bitew, ale myliłem się. Grając w „Total War” jesteśmy tylko małymi strategami, którzy wykreślają trasy jednostek i planują bitwy na mapach, wyobrażając sobie jak taka bitwa może wyglądać. Nie dowodzimy ludźmi, ale bezosobowymi figurkami. Toczymy wojny takie, jakimi chcemy je widzieć.

„To tylko gra” - dokładnie, to tylko gra, zabawa. Uwielbiamy serię „Total War” za jej dopracowanie szczegółów, za piękno wizualne rozgrywanych bitew i skalę kampanii. Lubimy ją z jeszcze jednego powodu, bo teraz, w większości już jako dorośli ludzie, wciąż pragniemy bawić się w przestawianie ołowianych żołnierzyków i udawać, że toczymy epickie bitwy.

Marzy mi się odsłona serii, która będzie miała odwagę pokazać, jak brutalnie wyglądały działania zbrojne, jak potworne potrafiły być dla ludności cywilnej, jakie obrazy rzeczywiście przedstawiały pola po bitwach. Pewnie się tego nie doczekam, bo przecież zupełnie nie o to chodzi w grach, zwłaszcza w tych gloryfikujących militaryzm i przenoszących na ekran nasze dziecięce zabawy. Tuż po przeczytaniu pamiętników z epoki lub relacji z pola walki, wciąż przyjemnie jest odegrać wydarzenia naszymi wirtualnymi ołowianymi żołnierzykami, a rzeczywisty obraz wojny, symbolizowanej przez nasze trójwymiarowe pionki, możemy tylko wykreować we własnej wyobraźni.

OsK
10 sierpnia 2013 - 19:45