"Wilk z Wall Street" stał się fenomenem zanim jeszcze go obejrzeliśmy. Zachwycano się wszystkim, a najbardziej grą aktorską diCaprio. Szczerze? Mam mieszane uczucia i na nominację rzeczywiście zasłużyli tylko aktorzy, a nie sam film.
Masa absurdu, seksu i narkotyków. Nie tego się spodziewałam czytając ogólny opis filmu. Liczyłam na większą zawartość faktów, trochę subtelniejsze ich przedstawienie, podczas gdy skupiono się na wszystkim, co sam biznes otaczało.
Jordan Belfort po uzyskaniu uprawnień maklera nie dostał szansy na rozwinięcie się w branży przez krach na rynku. Postanawia więc sam spróbować swoich sił. Dowiaduje się o handlowaniu groszowymi akcjami spółek i bierze się za rozwój firmy, w której pracują typowe "nerdy" lub, prościej mówiąc, nieudacznicy życiowi i zawodowi. Otwiera firmę Stratton Oakmont, wciągając w nią poznanego w barze Donniego Azoff, który rzuca swoją pracę po zobaczeniu rachunku na 72 tysiące, które Jordan zarobił w ciągu jednego miesiąca. Stają się wspólnikami w biznesie, a jak się później okazuje, w niezłym przekręcie finansowym.
Ta ich urojona rzeczywistość może wydawać się zabawna, pociągająca, może sprawiać, że po części sami jej pragniemy, jednak we mnie wzbudziła ona pytanie - "kto jest w stanie tak żyć i wciąż być w szczytowej formie?". Nie oszukujmy się, ale główny bohater całymi dniami jedzie na kokainie, tabletkach przeciwbólowych i innych substancjach szkodliwych. Wciąga przed śniadaniem, po śniadaniu, w pracy, po pracy i gdyby to było możliwe, to robiłby to nawet przez sen. Nie zawahał się nawet wziąć tabletek, których data ważności upłynęła w latach osiemdziesiątych. To aż zadziwiające, że każdego dnia jest niczym młody bóg.
Dodajmy do tego wszystkiego niezliczoną ilość pieniędzy, którą przeznaczył na przykład na pięćdziesięciometrowy jacht, który zatonął w absurdalnej scenerii sztormu. Tu też nie zabrakło narkotyków, bo nasz główny bohater kazał po nie iść przyjacielowi, który ryzykował życie. Belfort stwierdził, że trzeźwy nie umrze.
Ilość seksu w tym filmie jest odrażająca – jak dla mnie. Nie wiem, może nie jestem wystarczająco tolerancyjna, ale to, co zostało w filmie przedstawione, sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad tym, dlaczego nie był otagowany jako fim erotyczny. Zdrada goni zdradę, Jordan nie jest w stanie być wiernym ani pierwszej, ani drugiej żonie. Zadowala się on "paniami wolnych obyczajów". Pierwsza żona zostawiła go właśnie dlatego, że przyłapała go z inną kobietą – jego przyszłą drugą żoną. Nie wyciągnął z tego nauczki i wciąż dogadzał sobie innymi dziewczynami. Dodajmy do tego orgię w domu, zorganizowaną przez kamerdynera geja, podczas nieobecności małżeństwa. Wszędzie seks i, doprawdy, jest to niesmaczne i z czasem monotonne. Bo seks i narkotyki to to, czego można się spodziewać średnio co pięć minut, podczas tego 3-godzinnego seansu.
Teraz może przyjrzyjmy się aktorom. To oni spisali się na medal. Leonardo diCaprio (Jordan Belfort) – nominacja do Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. Jonah Hill (Donnie Azoff) – nominacja do Oscara za najlepszą rolę drugoplanową. Żaden z nich go nie dostał, choć obaj zasłużyli. Trzeba jednak zaznaczyć, że mieli naprawdę genialnych konkurentów i ciężko było przewidzieć kto tego Oscara dostanie. Znowu zaczęły się żarty z serii "Not this year Leo". Jonah i Leonardo byli wspaniali, ale nie tylko oni stworzyli film. Cała obsada zasłużyła na wyróżnienie, bo nie jest łatwo zagrać bandę takich świrów. Ilość wcieleń, jakie musiał ukazać Leo grając Belforta, jest nie do zliczenia, a on wydawał się nie mieć z tym najmniejszego problemu. Mam nadzieję, że od teraz widywać będziemy go w najlepszych produkcjach i w przyszłym roku w końcu dzierżyć on będzie w ręce Oscara, na którego zasługuje.
Ciężko mi jest ocenić film na zasadzie dobry – zły. Nie jest ani dobry, ani zły. Jest po prostu.. inny? Dla mnie trochę przeładowany, mam mieszane uczucia i sama nie wiem, czy mogę go polecić. Chyba jedynie dla osób lubiących takie klimaty, czy dala fanów jednego z dwóch głównych aktorów. Nic więcej mnie nie urzekło.