Siedem lat temu wybuchowy duet Royal Blood szybko wskoczył na drabinę rockowej sławy, by w momencie premiery drugiego albumu stać się prawdziwymi gwiazdami rodem z UK. Teraz przyszedł czas na premierę albumu numer 3, który dla wielu artystów jest swego rodzaju testem - czy oni mają wciąż coś do powiedzenia, czy się rozwijają, czy nadal są ciekawi? Typhoons udziela trzykrotnej, pozytywnej odpowiedzi.
Po debiucie płyty How Did We Get So Dark?, która była prostą kontynuacją debiutu i dała fanom więcej tego samego - dobrego, brudnego, głośnego rocka, wokalista i basista Mike Kerr zatracił się w gwiazdorskim życiu na tyle, że musiał udać się na odwyk. Terapia okazała się sukcesem, a odmieniony muzyk pozwolił sobie na nagranie pierwszej płyty "w kolorze", co widać nie tylko na okładce, ale przede wszystkim słychać w muzyce. Nowe Royal Blood to laurka dla disco, ale taka opakowana w mocne brzmienie gitary basowej i łomoczącej perkusji. I jest dobra!
Nadejście albumu Typhoons zwiastowały cztery single - Trouble's Coming, Limbo, Boilermaker i utwór tytułowy. Ten trzeci numer, wypuszczony tuż przed premierą płyty, jest tym, który stoi najbliżej klasycznie rockowych nagrań Royal Blood, w czym pomógł Josh Homme z QOTSA. Zadziorny riff, rewelacyjny perkusyjny rytm i ta magiczna właściwość wkręcania się głęboko do głowy powodują, że to jeden z lepszych numerów na płycie. A reszta? A reszta jest do tańczenia!
Single są fajne, dobrze pokazują czym jest Royal Blood AD 2021 i sporo się w nich dzieje. Zespół to duet - Mike Kerr i Ben Thatcher - ale na nowej płycie zastosowano sporo sztuczek i bonusowych dźwięków robiących "soniczny tłum". Klawisze? Chórki? Vocoder?! A jak! I w zasadzie zawsze wszystkiemu towarzyszy soczysty, garażowy dźwięk basu i mocne tupnięcie bębnów. Tyle, że tu czy tam pojawiają się skojarzenia z Daft Punk, Jacksonem z ery Thrillera czy Bee Gees - ba, przedostatni utwór na płycie, Hold On, w czasie nagrywania nosił roboczy tytuł Zeppelin Riff Over Disco Beat, co bez wątpienia dużo mówi o tej płycie.
Typhoons brzmi bardzo jasno i lekko, nóżka sama chodzi, a puryści słuchający tylko rocka narzekają. Co prawda w warstwie tekstowej jest raczej mrok (uzależnienie, walka z nim itp.), a niektóre riffy są więcej niż zadziorne (Oblivion, Who Needs Friends), ale w ogólnym rozrachunku to bardzo przyjemna, lekka rozrywkowa płyta. Taka, co można ją grać w czasie imprezy i nikt się nie zdziwi. Royal Blood się zmienili, ale nadal grają dobrze. Tutaj taneczność i popowość wyszła fajniej, niż starszym kolegom z Foo Fighters. Ja jestem zadowolony, być może przez brak wielkich oczekiwań.