Kawa i papierosy i zombie - recenzja filmu Truposze nie umierają. - fsm - 29 lipca 2019

Kawa i papierosy i zombie - recenzja filmu Truposze nie umierają.

Jim Jarmusch to jeden z tych dosyć niezależnych filmowców, którego nazwisko jest znane szerokiemu gronu widzów. Jego dzieła nigdy nie biły rekordów frekwencyjnych, ani nie podbijały box office (rekord należy do filmu Broken Flowers, który zgarnął w sumie ponad 40 milionów dolarów), ale zawsze mówiło się o nich z szacunkiem i błyskiem w oku. Noc na Ziemi, Ghost Dog, Tylko kochankowie przeżyją czy nieśmiertelna Kawa i papierosy to rzeczy znane i lubiane. Truposze nie umierają, najnowsza propozycja Jarmuscha, wpisuje się w ten trend, ale z kilkoma różnicami.

Po pierwsze - recenzje są w najlepszym razie tylko przychylne, po drugie - temat zombiaków już się trochę wszystkim przejadł, po trzecie - mamy do czynienia z hitem kasowym, który już teraz ma na koncie ponad 13 milionów dolarów. Ot, ciekawostka, ale warta uwagi, jak w zasadzie każdy film Jarmuscha.

Truposze nie umierają zabierają widzów do mieścinki Centerville, w której wszyscy się znają, tankują na tej samej stacji, jedzą w tej samej knajpie i są na ty z szeryfem. Klasyczna, małomiasteczkowa Ameryka musi zmierzyć się z problemem iście biblijnych rozmiarów - z grobów powstają martwi. Jednak zanim ujrzymy pierwszego żywego trupa (w tym wypadku samego Iggy'ego Popa), poznamy wszystkich innych bohaterów tego dramatu i bardzo spokojnie podążymy wraz z nimi w stronę apokalipsy.

"Spokojnie" to jest zresztą słowo-klucz. Adam Driver jest uosobieniem tego spokoju - jego policjant Ronnie przyjmuje wszystko z blazą godną największych twardzieli, choć na takowego wcale się nie kreuje. Lekko spanikowany Bill Murray i niedowierzająca całej sytuacji Chloe Sevigny dopełniają obrazu stróżów prawa w Centerville i to oni będą naszymi głównymi przewodnikami po tym świecie, choć menażeria postaci jest niezwykle barwna i grana przez tak zacną aktorską grupę, że akurat tego aspektu Jarmuschowi mogą zazdrościć wszyscy filmowcy.

Truposze nie umierają to przede wszystkim grubo ciosana METAFORA, ale taka delikatna indoktrynacja w niczym nie przeszkadza, jeśli dialogi są dobre, postacie charakterystyczne, a film na dodatek znajduje miejsce by czymś widza zaskoczyć. Tutaj prym wiodą dwie sceny pod koniec, po obejrzeniu których albo gęba sama się wyszczerzy w uśmiechu (jak u mnie), albo pojawi się grymas konsternacji (jak u wielu widzów, nie mam co do tego wątpliwości). Nowością u Jarmuscha jest też obecność efektów wizualnych, dzięki którym pewien aspekt "żywotrupstwa" jest tu inny niż zwykle - i bardzo dobrze.

Najnowszy film Jarmuscha to przede wszystkim rozrywka, która kłania się klasykom. Odwołań do Nocy żywych trupów George'a Romero jest bez liku, wliczając w to wspomniane już niespieszne prowadzenie akcji. Imponuje obsada, bawią żarty, cieszą zaskoczenia. Truposze nie umierają może nie zrewolucjonizują kina, nie będą też uznane za najlepsze dzieło w filmografii tego reżysera, potykają się w kilku miejscach, a w innych smucą niewykorzystane szanse na coś więcej, ale w ogólnym rozrachunku jest dobrze. Truposze nie umierają mają w sobie dosyć życia, by zapewnić godziwe 100 minut seansu. Ode mnie solidna siódemka.

fsm
29 lipca 2019 - 16:54