Co-Opinie - Po co nam wszystkim Achievementy?
Cel! Pal! #26 - The Last of Us
Remember Me - From Paris with Love - gameplayowa recenzja
Przeładowuję! #25 - Konferencje E3 okiem Friendly Fire - Xbox One.
Przeładowuję! #24 - Gwiazdorskie ostatki current-genów, czyli wrażenia z The Last of Us.
Przeładowuję! #21 - It's a kind of magic, czyli wywiad z Ekipą Co-Relacji.
Acziki, osiągnięcia, trofki. Każdy je zna, każdy jakieś zdobył. Dzisiaj są już prawie wszędzie – od handheldów po konsole stacjonarne, od wirtualnych rzeczywistości po nasze faktyczne życie. Niczym nowa wersja Pokemonów sprawiają, że każdy z nas chce mieć je wszystkie, wieńcząc swój sukces „calakiem” bądź lansiarską platyną. No dobra, może prawie każdy - ja ich nienawidzę. Niemniej jednak, w celu odratowania tego tekstu przed przemianą w ciąg jęków i narzekań, do dyskusji zaprosiłem „my man” Imperialistę, by wspólnymi już siłami rozkminić ten drażliwy temat - czy achievementy to faktycznie taka fajna sprawa? Co nas w nich ziębi, a co cudnie grzeje? Co-Opinia!
Krycie się w mroku nie bardzo ma tu sens, bo wrogowie w naturalny sposób wykształcili sobie chyba noktowizję w oczach. Z drugiej strony, umiejętność widzenia w ciemności przypłacili słabszym wzrokiem w ciągu dnia, bo Ellie jest dla nich niewidzialna, a w większości przypadków mają problem z dostrzeżeniem martwego kolegi, leżącego na ziemi parę metrów dalej. Słuch również płata im figle – na szamotanie się duszonego obok strażnika pozostają obojętni, by w chwilę później panikować na dźwięk stłuczonej bądź przewróconej butelki. Coś jeszcze? Kolba karabinu z impetem wtapia się w ramię Joela, kiedy ten schyla się podczas trybu skradania. No i ta lecąca cegła, z wbudowanym systemem samonaprowadzania, zawsze trafiająca w głowę namierzonego biedaka – chociażby biegł slalomem i skakał w powietrzu. Moja lista błędów The Last of Us, po 14 godzinach spędzonych na przejście jej kampanii fabularnej, zawierała w sobie jeszcze kilka innych, nie mniej ciekawych „smaczków”. Ale wiecie co? To i tak pieruńsko dobra gra.
Przyznam wam się szczerze – nabijałem się z tej gry. Od pierwszych zapowiedzi, od momentu dziewiczego kontaktu z jej zapisem rozgrywki, w konfrontacji z dowolnym newsem, w którym ta osobliwa krzyżówka Deus Exa, Uncharted i Batman: Arhkam City została chociaż wspomniana. W sukces tak smakowitego miksu nie byłem po prostu w stanie uwierzyć - w szczególności, gdy każda ze składowych Remember Me zdawała się być najzwyczajniej w świecie… niedorobiona. Cyberpunkowa biel i pomarańcz Neo-Paryża to nie to samo, co złoto i czerń Human Revolution, a koślawe animacje już na starcie grzebały całą przyjemność z platformowych elementów i grupowych walk jakieś sześć stóp pod ziemią. I chociaż Remember Me w dalszym ciągu nie stanowi przykładu produkcji, w której pomysły zwinięte z innych tytułów składają się na coś o wiele lepszego, na pewno nie daje graczowi powodów, by się z niej nabijać.
Największa growa impreza roku, party na którym zawsze chciałem być, a pewnie nigdy nie będę, epicka biba dla absolutnie wszystkich entuzjastów gier komputerowych na świecie – E3 trwa w najlepsze a jego dzień „0” swój start ma już za sobą. Zupełnie jak i w przypadku PlayStation Meeting w Nowym Jorku i Xbox Reveal prosto z Redmond, dzięki magicznej mocy streamowania wideło na kilka godzin przeniosłem się do Los Angeles, by wreszcie zobaczyć w co pogramy na temacie numer jeden tegorocznych targów – konsolach następnej generacji. Co więc słychać w wielkim świecie?
Wylew pierwszych ocen ostatniego (?) dzieła Naughty Dog na PlayStation 3 przypomniał mi, że gdzieś tam na płycie z God of War: Wstąpienie kryła się opcja pobrania wersji demonstracyjnej The Last of Us z pewnym wyprzedzeniem. Wcześniej nie bardzo mnie to interesowało, chociaż z ręką na sercu obiecałem sobie, że z osobliwym „smutnym Uncharted w post-apokaliptycznym świecie” zapoznam się zaraz w dniu jego premiery. Niemniej jednak, ilość „dych” jaka posypała się na The Last of Us w nieco ponad tydzień przed jego sklepowym startem, popchnęła mnie do zapoznania się z tym tytułem już teraz. Czy ogólnoświatowy hype ma w tym przypadku swoje uzasadnienie?
Wiecie, nigdy nie trawiłem podcastów. Żaden nie zdołał mnie do siebie przekonać, długie to, a podczas ewentualnej podróży wolę odpalić jeden z handheldów bądź posłuchać muzyki. W mieście od jakiegoś czasu pogrywa sobie jednak zupełnie nowy gracz, który swoimi audycjami przykuwa mnie bez zbędnego wysiłku. Ekipa Co-Relacji, bo tak zwie się ten charyzmatyczny twór, to projekt na swój sposób niezwykły, albowiem w całości i od podstaw napędzany zwykłą pasją i chęcią twórczego spędzania wolnego czasu. Założony przez kilku forumowych przyjaciół, maleńki lecz prawdziwie profesjonalny program całkiem niedawno stał się pełnoprawną częścią znanego arhn.eu – i właśnie o tym wydarzeniu udało mi się z tą Ekipą młodych zapaleńców porozmawiać.
Z serią Dead or Alive nigdy nie łączyły mnie jakieś szczególne więzi. Ot, małym fryndzlem będąc, pamiętam przyniesioną skądś tam konsolę, na której odpalono równie nieznaną mi część bijatyki z ponętnymi kobitkami, jakich próżno było mi szukać na ukochanym Cartoon Network czy w Wieczorynce po 19:00. Niemniej jednak, pomimo młodego wieku, w pamięci dość silnie zakotwiczył się dorodny sprzęt każdej z obecnych w grze wojowniczek, w naturalnie nienaturalny sposób podskakujący przy najdrobniejszym ruchu bojowej dziewoi. Ale sam zdrowy cyc wówczas jeszcze nie wystarczył, by przytrzymać mnie na dłużej, przez co z serią rozstałem się do momentu pobrania pełnej wersji „piątki” w plusowej taryfie PlayStation, jak i dema tejże na bardziej mobilną Vitę. I kiedy to jedna odepchnęła mnie swoją „średniowatością”, druga kupiła moje serducho nieomal z lotu. Na którym ekranie przyjemniej było mi więc wlepiać swoje głodne spojrzenie w często zbyt okazały dekolt Kasumi?
Oj, długo czekałem na taką produkcję. Chociaż zawsze bardziej po drodze było mi z pakierami od Marvela niż DC Comics, na kreskówkach Batmana i Supermana spod szyldu The Animated Series w zasadzie się wychowałem. Później nadszedł czas miłości dla Ligii Sprawiedliwych i długie wyczekiwanie na możliwość samodzielnego poprowadzenia jej ulubionych członków w bój. Od tamtej pory, trochę już tych gier z superbohaterami było, jednak tylko Bruce Wayne dysponował odpowiednim budżetem, by produkcji ze swoim udziałem nie przemienić w synonim kaszanki bądź też zwyczajnego średniaka. Nawet niezwykle rajcujące moją osobę Mortal Kombat vs DC Universe nie dało przysłowiowej rady i już zaczynałem się zastanawiać, czy stworzenie dobrej gry z Flashem i spółką jest w ogóle możliwe. Aż tu nagle…
"Ze szczenięcych czasów zostało im tylko zamiłowanie do masowej konsumpcji kultury popularnej. Znani ze swoich szerokich (nierzadko: zbyt szerokich) gustów oraz wyrobionego (ostrzeżenie: zarzuca na zakrętach) smaku dżentelmeni z Krakowa, postanowili rozpocząć działalność misyjną. Od kwietnia dzielić się będą ze zdumioną Publicznością (tak, tak - to Wy) opiniami i odczuciami na każdy temat (w myśl zasady polskiego specjalisty: nie znam się, więc się wypowiem). Filmy, gry, komiksy, muzyka, książki, wydarzenia artystyczne i niekoniecznie, telewizja, skandale, życie towarzyskie wyższych sfer - o wszystkim słyszeli, widzieli i mówili. Nie wszędzie ich zaproszono, ale za to jak już przyszli, to zjedli wszystko." Panie i panowie – Geekozaur nadchodzi!
Ostatnimi czasy odnajduję coraz więcej powodów, by zdmuchnąć grubą warstwę kurzu z leżącej na dnie szuflady Vity i pomazać nieco jej ekran swoimi tłustymi paluchami. O ile dostępne za dosłowny frajer Puddle i związane z nim przelewanie najróżniejszych rodzajów cieczy do topowych rozrywek na ostatnim handheldzie Sony nie należy, o tyle równie świeże Guacamelee! i Sly Cooper: Thieves in Time to już zupełnie inna para kaloszy. Na horyzoncie pojawiła się jednak ostatnio kolejna Nowa Nadzieja, kryjąca się za dość kontrowersyjnym skrótem SS. Opasłe demo Soul Sacrifice szaleje bowiem sobie swobodnie po PlayStation Network od kilku dobrych dni, próbując przekonać nas o swoim statusie „killer appa” dla cierpiącej od dłuższego czasu na brak prawdziwego system sellera Vity. Jak, w ostatecznym rozrachunku, to przekonywanie mu wychodzi?