Moja fanbojsko-playslave’owa natura, jeszcze w momencie trwania osławionego PlayStation Meeting, nie pozwalała mi jarać się nadchodzącym wydarzeniem. Ze szczerej chęci i równie szczerego serca starałem się ze wszystkich nerdowych sił, jednak wykrzesanie równie wielkiego entuzjazmu dla prezentacji świeżego Xboksa zdawało się być achievementem wręcz niemożliwym do zdobycia. Niemniej jednak, impreza Xbox Reveal jest już za nami, i chociaż do samego Redmond w stanie Waszyngton nie było mi jakoś po drodze, jak i większość zainteresowanych tym wydarzeniem graczy rozsiadłem się 21 maja przed ekranem domowego peceta i wlepiłem swe gały w transmisję na żywo. Jakie wrażenia?
Gwoli lekko nużącego i zalatującego nieuzasadnionym hejtem wstępu – absolutnie nie chodzi o to, bym coś do maszynki Microsoftu miał. Ostatecznie, to jej pad uważam za ten wygodniejszy, dashboard konsoli za bardziej przejrzysty i intuicyjny, a dominacja exclusive’ów Sony na wstępie przegrywa u mnie z jedyną miłością mojego życia i prawdziwą definicją system sellera w jednym, a więc serią Gears of War. Cóż mogę w tym miejscu jednak począć, że gdy Xbox 360 kupił mnie dopiero swoją seksowną wersją Slim i już zawsze kojarzyć będzie mi się z wyrazem „wygoda”, PlayStation stanowi mój synonim sentymentu, dzieciństwa i beztroskiej radości?
U tak nostalgicznego dziada jak ja zaiste trudno jest wymienione wyżej wartości przebić, dlatego też kiedy świat oblatywała coraz to większa chmara plotek i spekulacji na temat nowego X’a, sam pozostawałem niewzruszony. Ba – gdy tylko Sony wyleciało w Internet ze swoją krótką zajawką wyglądu następcy PlayStation 3, cała sprawa ruszyła mnie bardziej, niż dość delikatne i zdecydowanie posiadające mniejszą pompę ogłaszanie nadejścia nowego domu Chiefa i spółki. Być może cała zaistniała sytuacja wybudowała swoje umocnienia na fakcie, iż to właśnie Sony zadało w tym roku pierwsze, next-genowe uderzenie. Takie, zdawałoby się, nieistotne wyprzedzenie konkurencji doprowadziło do wylewu całego posiadanego przeze mnie hype’u, który najprawdopodobniej zregeneruje się dopiero przy okazji czerwcowego E3 i towarzyszących mu zapowiedzi gier. Przechwałki nowymi częściami Fify, UFC, Battlefielda i Call of Duty jeszcze skuteczniej ostudzały mój i tak nikły zapał, co jednocześnie pozwoliło spojrzeć mi na całość nieco bardziej trzeźwym okiem.
Xbox One i TV w jednym stali domu.
Z lotu potwierdziła się jedna z najbardziej przerażających moją osobę plotek – Xbox transformuje się w kombajn do wszystkiego, gdzie w wyrazie „wszystko” sporo miejsca poświęcone zostało odbiornikom umiejscowionym w naszych salonach. Odpalanie konsoli za pomocą komend głosowych i poruszanie się po menu w ten sam sposób (jak i z wykorzystaniem ruchu) jak na razie wygląda bajerancko – czas jednak pokaże, ile faktycznie było w tym precyzji, a ile kolesia siedzącego za sceną i przełączającego wszystko padem. Nawarstwienie poszczególnych ekranów każe mi również nieco się zastanowić, jak przy pomocy głosu w wygodny i prosty sposób przedostać się do tej planszy, na której w danej chwili najbardziej nam zależy. Całość trzymają podobno aż trzy softy, władowane w przypominającą dekoder Cyfrowego Polsatu obudowę, spajające wszystko w zgrabną kupę – za ich pomocą właśnie przeskoczymy pomiędzy grą, filmem, muzyką a dowolnym kanałem telewizyjnym w mgnieniu oka. Do tego dochodzi nam opcja rozdzielenia ekranu na dwie części z indywidualnymi funkcjami dla każdej z nich, Skype i system rekomendujący nam… kanały telewizyjne. Brakuje już tylko tostera i możliwości zaparzenia kawy.
Wygląd.
Zaczynając od pozytywów – pad to absolutny badass. Przepiękne i mistrzowskie w moim mniemaniu analogi, ślicznie wykonana rzesza pozostałych przycisków jak i cudowny kształt, lekko modyfikujący już ten znany nam z kontrolera od Xboksa 360. Delikatnie zaostrzony i zdecydowanie bardziej postawny, pad Xboksa One daje silne wrażenie sprzętu, który w dłoni leży niczym zgrabny cyc.
Wygląd samej konsoli już takiej podniety w moim organizmie nie rozpalił, bo w nowym dziecku Microsoftu zgrabności i elegancji nie znalazłem za grosz. Kwadratowy i toporny, do mojej głowy dostarczył przede wszystkim hasła typu „magnetowid” i wspomniany wcześniej „dekoder”, chociaż jak powszechnie wiadomo, gusta i pojęcie piękna to temat raczej sporny. Ważniejsze, co owa „krzynka” kryje w środku, a wśród informacji o 8 GB pamięci RAM i obejmującym 500 GB dysku twardym, najbardziej ucieszyła mnie wieść o obecności napędu Blu-Ray. Niezbyt precyzyjny Kinect również doczekał się paru uprade’ów, chociaż wbrew plotkom tęgie mózgi z Redmond nie zdecydowały się na trwałe umiejscowienie go wewnątrz obudowy konsoli – i słusznie.
Xbox Live is Not Dead!
Nawijka o oprogramowaniu rywala PlayStation 4 uwzględniła również niezbyt obchodzący mnie Smartglass, umożliwiający ścisłą współpracę konsoli z czymś, czego nie mam i zapewne nigdy miał nie będę (czytaj: tablety i smartfony). O wiele ciekawszą, niż możliwość przemiany własnego telefonu w pilota do konsoli wieścią były przechwałki o rozroście sieciowej infrastruktury Boxa, a więc usłudze Live. W skrócie – ma być szybciej, łatwiej i przyjemniej, zarówno w kwestii wyszukiwania znajomych do rozgrywki, zapisywania jej postępu czy nawet edytowania i pokazywania światu zapisów właśnie z niej.
I Ej Sports – Cyna Gejm.
Oj, sporo kazano nam czekać na coś, co ostatecznie udowodniłoby, że na Xboksie One będzie można nie tylko robić śniadanie i oglądać ulubione seriale, ale i również grać. I chociaż informacja o 15 exclusive’ach w ciągu pierwszego roku życia konsoli (z czego 8 tytułów to absolutnie nowe marki!) naprawdę narysowała mi banana na twarzy, silne ukierunkowanie prezentacji na gry sportowe, których fanem nie jestem żadnym, już takiej radości nie wywołało. Wybaczcie mi – w Fifę nie gram, bo piłki po prostu nie czuję, do NBA nic nie mam, ale entuzjastą również bym się nie nazwał, a brak pasji do amerykańskiego futbolu zrozumie w tym kraju chyba każdy. Oczywistością jest, że Amerykanie łykną ten motyw jak pelikan ciepłą bułę, ale do mnie – polskiego odbiorcy za sportem z udziałem piłki nie przepadającego – całość zupełnie nie przemawia. Oczywiście była jeszcze zajawka Forzy i interesujące Quantum Break, lecz na kochane z całego serca Gearsy i grywalne Halo będę musiał jeszcze poczekać do startu imprezy w Los Angeles. Chyba.
Halo: The Series i Call of Duty Milion.
Źle się dzieje w państwie duńskim, gdy najgorętszym newsem pokazu nowej konsoli do gier jest fakt tworzenia “interaktywnego” serialu, nad którym to pochylił się sam Steven Spielberg. I chociaż w tym przypadku również nie zobaczyliśmy żadnego efektu prac stojącej za produkcją ekipy, w kościach czuję, że jest na co czekać – świetne Foward Until Dawn tylko to potwierdza.
I kiedy to już zdawało mi się, że „show” Microsoftu dotarło do swojej linii mety, pojawił się on. Nie wkroczył niczym duch, chociaż takowych ma w podtytule, i nie skradł mi serca, chociaż pewnie bardzo by tego chciał. Call of Duty: Ghosts, pomimo szumnych zapowiedzi, wcale nie wygląda jak nowe oblicze serii. Za grosz.
Ok, motyw interaktywnych map w trybie multiplayer naprawdę może się podobać, ale raczej nie jest to coś, czego wypatruje się wraz z nadejściem nowej generacji konsol. Możliwości nowego silnika graficznego tyłka mi nie urwały, bo lepsze cuda widziałem w trzeciej odsłonie Crysisa na wciąż królującym Xboksie 360. „Nowego świata” i „nowych postaci” komentował już w ogóle nie będę, bo to w zasadzie taki świeży ficzer, jak i żaden. Nie wiem, kogo ruszy jeszcze dzisiaj motyw Upadłej Ameryki Po Raz Setny i broniącej jej do ostatniej kropli krwi Dzielnych Komandosów (i ich psa, a jak!), ale mnie jakoś tak już nie bardzo. Sorka. I wiem, że jest nieco za wcześnie, by sądzić - pierwsze wrażenie pozostaje jednak pierwszym wrażeniem.
Rocket science level stuff my ass?
Nie ma daty premiery (chociaż w zapewnieniach pojawił się ten rok), nie ma ceny i co najsmutniejsze – w zasadzie nie ma gier. Spinać wielce również nie ma się jednak co, bo za 19 dni E3 i, jeśli można tak to ująć, druga część prezentacji nie tylko możliwości Xboksa One, ale tego, do czego głównie miałbym zamiar go użyć. Mówiąc krótko – do grania. Czekamy więc?
Zapraszamy na oficjalny fan-page Friendly Fire – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!