Acziki, osiągnięcia, trofki. Każdy je zna, każdy jakieś zdobył. Dzisiaj są już prawie wszędzie – od handheldów po konsole stacjonarne, od wirtualnych rzeczywistości po nasze faktyczne życie. Niczym nowa wersja Pokemonów sprawiają, że każdy z nas chce mieć je wszystkie, wieńcząc swój sukces „calakiem” bądź lansiarską platyną. No dobra, może prawie każdy - ja ich nienawidzę. Niemniej jednak, w celu odratowania tego tekstu przed przemianą w ciąg jęków i narzekań, do dyskusji zaprosiłem „my man” Imperialistę, by wspólnymi już siłami rozkminić ten drażliwy temat - czy achievementy to faktycznie taka fajna sprawa? Co nas w nich ziębi, a co cudnie grzeje? Co-Opinia!
Robson: Biegnę sobie najzwyczajniej w świecie korytarzem. W ekwipunku czeka na mnie już kompletna plejada broni, jakie w ogrywanej właśnie produkcji znaleźć można. Amunicji nie brak, a piętrząca się przede mną horda wrogów aż pali się do zgarnięcia radosnej kulki w czerep. Czy przeciwko ich niepohamowanej chęci do wysłania mnie na tamten świat używam wiernego karabinu maszynowego? Ależ skąd. To może mini-guna? Gdzie tam. W takim razie nie ma mocnych - pozostaje przenośna wyrzutnia termonuklearnych pocisków! Bracie, znów pudło: za eksterminację wroga tymi wszystkimi giwerami dostałem już przecież po „acziku”. Ekran postępu fabuły pokazuje całe 80%, a trofeum przypisane do 50 trupów pogrzebanych przy pomocy Zwykłego Pistoletu ciągle znajduje się poza moim zasięgiem. Męczę się więc jak ten ciul, desperacko starając się ubić wrednych zakapiorów tanią pukawką z samego początku rozgrywki, której nawet nie lubię i o której już dawno chciałbym zapomnieć. Nie mogę. Bo achievement. Już chyba wiesz do czego zmierzam, Imperialny?
Imperialista: No ba, od razu przy okazji udało Ci się dotknąć jednego z ważniejszych aspektów istnienia tych wszystkich osiągnięć. Bardzo dobrze, że sam użyłeś określenia „wierny karabin maszynowy” – nie ma właściwszego! Otóż drogi kolego, u mnie to działa tak - jak już dorwę się do dobrej łupanki (mechanizm obowiązuje już od pierwszego MaxaPayne’a) i gdy już nawiąże się nić porozumienia między mną a moja pukawką, która już tak wiele razy zdołała mi w grze uratować dupsko – nie ma szans, bym obdarzył zaufaniem jakąkolwiek inną. Skutkuje to tym, że zamiast w wąskich korytarzach wyposażyć się w strzelbę, albo między zwartą grupkę frustratów spróbować wcisnąć wybuchową przesyłkę, która opuściła przed momentem lufę granatnika – latam wszędzie z wysłużoną „emką”. Istnieje prawdopodobieństwo, że tylko ja mam ten „syndrom przywiązania”, a i w sianiu serią od początku do końca gry nie ma nic złego… oprócz tego, że omija mnie tona frajdy płynącej z zabawy innymi pukawkami. I właśnie o to w tym całym ambarasie chodzi – żeby osiągnięcie było bodźcem racjonalizującym sięgnięcie po (w tym przypadku) inną sztukę gnata.A że jest spora szansa, że natrafimy na brzydką, upierdliwą wiatrówkę – cóż, w końcu nasze życiowe osiągnięcia nie zawsze są bułką z masełkiem. Chyba, że wolisz dewaluację słowa „osiągnięcie” i szastanie nimi na prawo i lewo, vide zapowiedziane już przyznawanie achievementów za obejrzenie serialu?
Robson: Yup – przypinanie osiągnięć za oglądanie telewizji na nowym Boksie to już, w moim mniemaniu, słynny o jeden most za daleko. Czy twórcy boją się, że ludzie nie będą korzystać z tej funkcji na ich nowej maszynce i muszą w jakiś sposób pobudzić ich chęć do tej czynności? A może deal z konkretną stacją/programem i „acziki” za obejrzenie całego sezonu nowego tasiemca? W tym przypadku już aplikacje na smartfony rozdające nam osiągnięcia za ilość kroków czy przebyty dystans zdają się być lepszym (a na pewno zdrowszym) pomysłem. Co jednak chodziło mi po głowie w trakcie klejenia pierwszego akapitu naszej konwersacji to największa zbrodnia, jakiej trofea dopuszczają się na naszych podatnych na bodźce umysłach. Zniewolenie – powód, przez który system przyznawania punkcików i procentowe wypełnianie puli ustalonych przez twórców wyzwań tak bardzo mnie razi. Odpalam grę i z lotu sprawdzam, czy w zakupionym tytule obecny jest aczik za ukończenie fabuły na najwyższym poziomie trudności („bo później nie będzie mi się chciało”). Ginę co chwila, klnę w niebiosa i w zasadzie to zbyt świetnie się nie bawię, ale przecież nie dam przyznać sobie, żem za cienki Bolek – no i to trofeum na końcu, jako ostateczna zapłata za trud, płacz i zgrzytanie zębów, którego teraz doświadczam. Dla „relaksu” męczę się również przy powtarzalnych a przez to nudnych misjach pobocznych, używam w zasadzie niepotrzebnego mi patentu (rzucanie kamieni w trzecim Far Cry’u – to do ciebie) i robię wszystko to, czego w sumie robić nie chcę. Bo jest „nagroda”, bo inni zdobędą a ja nie, bo w sumie to nic wielkiego – problem w tym, że to nic wielkiego często zabiera mi całą przyjemność z rozgrywki. Nie gram jak chcę. Gram jak każą mi inni.
Imperialista: Niestety, sam się na tym łapię. Problem w tym że my, stare konie gamingu, pamiętamy zbyt dużo gier, które nie siliły się na nagradzanie gracza za każdym jego zakrętem. Mógłbym Ci powiedzieć „come on, jak się nie podoba, to wyłącz info o trofeum w menu konsoli i się nimi nie przejmuj!” – tyle że sam wiem, jak trudny to krok. Część osiągnięć zdobywamy totalnie bezwiednie, siedząc z padem w ręku i oglądając intro. Gra wmawia nam, że coś OSIĄGAMY. Zobacz, jakie to górnolotne słowo! Kilka jego powtórzeń przez następne dwie godziny, a w nas rośnie duma, jak gdybyśmy nie siedzieli przed telewizorem z okruchami czipsów na koszulce i niedokręconą colą po prawicy, ino coś w życiu OSIĄGALI. Dobrze by było unikać wypowiadania się za innych, ale sądzę że gdybym przeszedł się po dowolnej gimbazie z dyktafonem, mógłbym odkryć, że pojmowanie gier przez latorośl jest inna niż kiedyś. Sprawdź dowolne forum trophy-hunterów i zobacz piękną ilustrację tego, o czym wspomniałeś. Jeśli gameplay nie stanowi wyzwania, niszę tę gospodarują trofea – gry są naszpikowane zdefiniowanymi wyzwaniami, nawet gdy mają być momentami relaksujące. Co z tego, że wyzwaniem dla mnie na dzisiejszy wieczór będzie przepłynięcie w nowym Asasynie z prawej części mapy do lewej w jednym kawałku? Za przeproszeniem – psu w dupę z takim osiągnięciem, nagrody nie będzie.Ale może powinniśmy pójść z duchem czasu i napierdzielać te acziki jak Bóg przykazał godząc się na efekt uboczny „zniewolenia” trofeami? Rzuć kamieniem, jeśli nie odczuwasz żadnej radochy z wbicia pucharku…
Robson: Rzucał niczym nie będę, jeśli tylko za achievementem stoi świetny pomysł i dobra implementacja w samą rozgrywkę. Zabierzmy chociaż takie LittleBigPlanet na PlayStation Vita, lub Mark of the Ninja rodem z Summer with Arcade. Ten pierwszy oczarował mnie swoją „Podwójną jedenastką” (zagraj o 11:11) i „Dobrze spędzonym czasem” (odpal grę w każdy dzień tygodnia). Zwinny wojownik cienia zaś niemal każdym ze swoich osiągnięć nawiązywał do innych, kultowych skradanek – zabicie przeciwnika połączone z wciągnięciem go w nasz karton-kryjówkę skutkowało radosnym „Inner Heaven”. Również Spec Ops: The Line bardzo przypadł mi w tym miejscu do gustu, chociaż sami twórcy opowiadali później, że przed trofeami zasłaniali się rencami i nogami, nie chcąc nagradzać gracza za którąkolwiek z jego decyzji. Potęga tkwiła tam ponownie w nazwach, a „We Were Soldiers” czy „Friendly Fire” już na zawsze pozostanie w moim sercu. Zapomniane odświeżenie Twisted Metal na PlayStation 3 też posiadało swoje rodzyny – kończąc tutorial w naszych łapskach lądowało świetne „Blah, blah, blah, Gimme the trophy”. Jak już wspomniałeś, nie wiele z tych osiągnięć tak naprawdę zasługiwało na swoją nazwę, będąc raczej swego rodzaju podsumowaniem wykonanej właśnie akcji. Po stokroć wolę jednak takie „podsumowania”, niż sztuczne wydłużanie gry poprzez naciąganie mnie na ubicie jednego tysiąca hitlerowców, kiedy podczas jednorazowego przejścia fabuły pod nasz celownik wleci „zaledwie” ich parę setek. Niby patent fajny, bo często bywało i tak, że bez osiągnięć drugi raz produkcji w ogóle bym nie uruchomił, a ponowna przebieżka przez znane mi levele okazała się koniec końców całkiem przyjemna. Lecz jeśli taki acziwment opierać ma się na wypełnianiu licznika / zbieraniu pierdół w otwartym świecie gry, niech to zbieranie ma jakiś sens – karty z szantami w Black Flag poszerzają repertuar muzyczny naszej załogi, a w nadchodzącym Tearaway każde trofeum kryć będzie w sobie origami do wydrukowania i złożenia. I to się nazywa pomysł!
Imperialista: No więc moment - twierdzisz że trofea za obejrzenie serialu są przesadzą, ale pucharek za uruchomienie gry o 11 i popykanie przez kwadrans jest już okej? Meh, nie tędy droga. Osiągnięcia za podsumowanie etapu są dla mnie mało satysfakcjonujące. Podobnie wszystkie, które się wiążą z łupaniem online, podczas gdy ewidentnie tryb ten stoi w cieniu singla. Wreszcie to o czym mówisz - zbieranie znajdziek dla mnie samo w sobie nie jest ciekawe, chociaż z pewnością stanowi to jakieś wyzwanie - chociażby wymagając dużej ilości wolnego czasu. Za to uwielbiam wszelkiego rodzaju "150 headshotów", oraz klasycznie tak smakowite, jak ten wymagający położenia związanej zakonnicy na torach kolejowych. Szczerze powiedziawszy, podejrzewam że gdybym był o te 15 lat młodszy i miał więcej czasu, byłbym trophy-hunterem.Obecnie światełko ostrzegawcze nad moją łepetyną, gdy widzę puchar za podniesienie 200 znajdziek jarzy się zbyt mocno. I dobrze.
Robson: Pomiędzy trofeum za 150 strzałów w głowę a online’owym śmieciem, za którym nie przepadasz, w zasadzie nie ma aż tak wielkiej przepaści. Ale fakt faktem – osiągnięcia wymagające od gracza inwencji twórczej i kreatywności przyprawionej odrobiną szaleństwa zawsze będą godne pochwały. Ostatecznie jednak muszę przyznać, że w walce z aczikami zawsze skazany jestem na porażkę – i to na wielu frontach. Chociaż chciałbym z całego serca serdecznie je olać, nie będę potrafił, a na samym końcu i tak nie uda mi się zdobyć ich wszystkich. Dlatego też, w finale mych smutnych zmagań, najlepszą kuracją zawsze pozostaną nieśmiertelne klasyki i radosna biblioteka Nintendo – zupełnie pozbawiona tego nieco spaczonego systemu klasyfikacji naszych umiejętności, gdzie wyzwania określam sobie zupełnie sam, a zebranie wszystkich Star Coinsów podkreślone zostanie tylko i wyłącznie przez radosny okrzyk wąsatego Mario. Okrzyk, który raduje mnie o wiele bardziej niż nowa platyna na koncie.
Zobacz również:
Co-opinie – Jak wypadł Gamescom 2013?
Imperialistę i Robsona znajdziesz również na Facebooku. Podobało się? Daj nam znać!