PES 2017 jest pierwszą odsłoną serii Konami, którą ogrywam, po latach przerwy. Za czasów PSX-a i PS2 regularnie budowałem swój skład marzeń, fikcyjny CF Madrid, odkrywając talenty i pisząc niezapomniane historie. Zawsze odkładałem pudełko z płytką na półkę spełniony, jako trener klubu dominującego w wirtualnej rzeczywistości Pro Evo i mający na koncie potrójną koronę. Podobny cel miałem w przypadku PES 2017. Jego realizacja idzie na razie opornie.
Nieco ponad dwa lata temu ograłem po raz pierwszy Maxa Payne’a i zrecenzowałem go na łamach gameplay.pl. Nowojorski glina oparł się upływowi czasu przyzwoicie i nadal potrafił zaoferować solidną rozrywkę, o ile w ogóle można użyć takich słów w kontekście tak mrocznej historii. Minęło dwadzieścia siedem miesięcy, a ja do czytnika PlayStation 2 wsunąłem płytę z kontynuacją. Obok widzicie już, że Max utrzymał formę, choć za wzór to bym go nie stawiał.
Być może poznałeś w ostatnim czasie wiele ciekawych historii, wykonałeś setki misji i dotarłeś wielokrotnie do napisów końcowych. Mam jednak podstawy, by podejrzewać, że w co najmniej kilku przypadkach odebrałeś sobie sam sporo zabawy, korzystając z przygotowanych przez producentów ułatwień, z radarami, nawigacjami, mini-mapkami i systemami namierzania wrogów na czele.