Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Sezon grillowania zakończył się już dawno, ale w ogólnym chaosie informacji oraz obowiązków umknęła mi jedna rzecz, a raczej wspominka z okresu letniego. Sprawa dotyczy trunków spożywanych do kiełbasy, makaronu, chipsów i innych mniej „specjalnych” specjałów z marketu. Zawsze byłem pod tym względem konserwatywny. Jak ognicho, to w plecaku chmiel – oczywiście w ilościach zdroworozsądkowych. Lubię piwo lokalne (zwłaszcza szczecińskiego Bosmana), omijam 12-procentowe siekiery za 1,25 zł oraz inne wynalazki przeznaczone dla marginesu. Piję niewiele, ale jak już mam coś spożyć to wolę pójść w jakość niż w ilość. Ale 20 złotych na jakieś orientalne sensacje w butelce 0.3l nie mam zamiaru wydawać.
Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że moje kulki smakowe akceptują tylko konkretny typ browaru (delikatnie gorzki, do 6% zawartości alkoholu, lekko gazowany). Ostatniego lata pokusiłem się jednak o kilka eksperymentów – tu piwa korzenne, tam niepasteryzowane, ze zwiększonym ekstraktem, lekkie, średniodrogie, średniotanie. Aż w końcu trafiła mi się Warka Radler. Uprzedzam, za reklamę nie wziąłem ani grosza, bo też nie zależy mi aby usilnie wlewać wam do ust ten napój. Część z was i tak go ominie buszując łapami w lodówce. Ale do spróbowania czegoś innego niż zwykle jak najbardziej zachęcam.
Kończący się rok dał nam wiele ciekawych tytułów. Na pewno każdy z was weźmie je pod uwagę w swoim rankingu. Max Payne 3, trzeci „asasyn”, Dishonored, nowe Diablo, Black Ops, ostatni segment Mass Effecta, zjawiskowy Fez, odświeżające Guild Wars 2, Dragon's Dogma, Hitman: Rozgrzeszenie, sequel Borderlandsów - wszystkie niewątpliwie robiły i robią bardzo pozytywne wrażenie. Sęk w tym, że zostały zmiecione przez jedną, skromną, wykonaną w formie interaktywnego filmu przygodówkę point'n'click. The Walking Dead zapamiętam na wiele kolejnych miesięcy. Ekipa Telltale zrobiła mi w głowie niesamowite spustoszenie. Czuję się wobec ich dzieła całkowicie bezradny. Oddaję cześć, podziwiam i proszę o więcej.
Przed odpaleniem, a nawet samym zakupem pierwszego sezonu miałem kilka wątpliwości, bo ludzie z Telltale nie wzbudzali uznania swoją sinusoidalną formą (Jurrasic Park: The Game okazał się przeciętniakiem, a wyszedł kilka miesięcy wcześniej). Podjąłem ryzyko i cieszę się z tego niezmiernie. The Walking Dead okazało się niewiarygodnym doświadczeniem, nieporównywalnym z żadnym innym hitem ostatnich miesięcy.
Podróże w czasie to wrażliwy temat. Fizyka jednoznacznie nie określa, czy są one możliwe. Choć żyjemy w dekadzie samochodów napędzanych na wodę, mikroprocesorów o wielkości paprocha i smartfonów parzących kawę, to jeszcze nikomu nie udało się zbudować maszyny do przenoszenia się w przeszłość lub przyszłość.
Dlatego wszystkie filmy traktujące o tej zacnej, ale wciąż nieodkrytej gałęzi nauki łykam bez popity i akceptuję, choćby zbudowane zostały z tony idiotyzmów. Rian Johnson w Looperze w znacznym stopniu uprościł sobie ten pomysł, tak aby nie wyłożyć się na fundamentach logiki. Nie stworzył alternatywnych rzeczywistości, rozgałęzień, nie obchodzi go paradoks dziadka i milion innych pytań, na które odpowiedzi szukają naukowcy. Linearne podróże to w Looperze pójście na łatwiznę, ale z klasą.