Podróże w czasie to wrażliwy temat. Fizyka jednoznacznie nie określa, czy są one możliwe. Choć żyjemy w dekadzie samochodów napędzanych na wodę, mikroprocesorów o wielkości paprocha i smartfonów parzących kawę, to jeszcze nikomu nie udało się zbudować maszyny do przenoszenia się w przeszłość lub przyszłość.
Dlatego wszystkie filmy traktujące o tej zacnej, ale wciąż nieodkrytej gałęzi nauki łykam bez popity i akceptuję, choćby zbudowane zostały z tony idiotyzmów. Rian Johnson w Looperze w znacznym stopniu uprościł sobie ten pomysł, tak aby nie wyłożyć się na fundamentach logiki. Nie stworzył alternatywnych rzeczywistości, rozgałęzień, nie obchodzi go paradoks dziadka i milion innych pytań, na które odpowiedzi szukają naukowcy. Linearne podróże to w Looperze pójście na łatwiznę, ale z klasą.
Film Johnsona to przyjemny powiew świeżości w gatunku science-fiction, choć nie warto przed seansem zagłębiać się w opinie recenzentów amerykańskich, którzy są gotowi autorowi wybudować pomnik. Looper nie jest przeszarżowanym akcyjniakiem, wymyślonym gdzieś na poczekaniu. To kawał futurystycznego mięcha, zrobionego z sercem przy dość ograniczonym – ale mądrze wydanym – budżecie. Strzelanin nie brakuje, ale Looper stoi raczej fajnie nakreślonymi i dobrze zagranymi postaciami. Mamy więc Joe, seryjnego killera na zlecenie mafii, który załatwia gostków przesłanych z przyszłości. Praca „loopera” jest bardzo opłacalna i wiąże się z minimalnym ryzykiem, wszak do egzekucji dochodzi w ustronnych miejscach, z dala od cywilów. Gratyfikacja w postaci sztabek srebra stanowi za ciekawą emeryturkę.
Joe pruje do ofiar z przerobionego obrzyna, zabiera nagrodę, a denata wrzuca do kotła w lokalnej fabryce. W międzyczasie imprezuje (z innymi looperami), narkotyzuje się i sypia z panienkami. Sytuacja komplikuje się gdy w kolejnej ofierze Joe dopatruje się...samego siebie. Skąd starsza wersja znalazła się w teraźniejszości oraz kto za tym stoi? Przyznam szczerze, że motywacja obu bohaterów została przez reżysera przedstawiona starannie (z przewagą wersji młodszej). Looper to właściwie dwie fabuły w jednej, z małą liczbą punktów stycznych. Młody i stary Joe działają na innych frontach, choć fabuła i tak wpaja widzom jeden cel: źli muszą zabić obu, by wszyscy byli szczęśliwi. Pomimo zastosowania kilku montażowych tricków trudno się w tym wszystkim pogubić. Jak na temat podróży w czasie mało tu kręcenia wątkami, zwrotami akcji oraz rozkminami. Cały czas idziemy od punktu A do punktu B.
Główny duet nie dość, że dobrze się uzupełnia to jeszcze mocno zwyżkuje we wspólnych scenach (sztuk trzy i pół). Dla Josepha Gordona-Levitta to kolejna fajna rola, choć mocno przyporządkowana (z wiadomych przyczyn) Bruce'owi Willisowi. Na szczęście obaj nie jadą na autopilocie (co w przypadku BW było ostatnio częste) i wyciskają ze swoich bohaterów cały pot. Mało tego, Bruce w jednej sekwencji wraca do swojej znakomitej formy, którą udobruchał sobie fanów. JGL z kolei przez cały film chodzi ucharakteryzowany na Willisa juniora, co w moim przekonaniu zadziałało wybornie. Na drugim planie działają Jeff Daniels, Paul Dano (przekozacka scena „tortur”!) i Emily Blunt, która błyszczy nie tylko urodą.
Looper nie jest obrazem bez drobnych rys. Chyba największym grzechem Johnsona jest rozwleczenie fabuły i przedramatyzowanie niektórych dialogów. Historia traci w kilku momentach tempo, czasem prowadzi do niewiele wnoszących scen i sztucznie przedłuża środkowy, farmerski wątek. Moje wątpliwości budzi również wizja przyszłościowego hardware'u. Mamy rok 2044, tymczasem jedyną innowacją w kompach jest niewidzialna myszka. Na ulicach brakuje nowszych samochodów, choć można to zwalić na karb ukazania biedniejszych dzielnic miasta. W pewne zakłopotanie wprowadziło mnie również zakończenie – to copy$paste z Dragonballa. Zastanawiam się także dlaczego Joe (młodszy) nie potrafił lepiej się dozbroić mając na chacie srebro o wartości kilkunastu milionów dolarów?
Podobnych znaków zapytania jest jeszcze kilka. Looper na szczęście jest na tyle udanym filmem, że całkiem dobrze radzi sobie z ostrzałem krytyki. „Matrixem dekady” (jak nazwali go nasi dystrybutorzy) nie zostanie, ale to kolejna ciekawa produkcja spod ręki niemalże anonimowego twórcy. Coś w tym jest, że starsza generacja reżyserów zaczyna ustępować miejsca młodym, zdolnym wyrobnikom ze świeżymi pomysłami. Rian Jonhson podołał zadaniu, czekamy na więcej.
OCENA 7,5/10