Sezon grillowania zakończył się już dawno, ale w ogólnym chaosie informacji oraz obowiązków umknęła mi jedna rzecz, a raczej wspominka z okresu letniego. Sprawa dotyczy trunków spożywanych do kiełbasy, makaronu, chipsów i innych mniej „specjalnych” specjałów z marketu. Zawsze byłem pod tym względem konserwatywny. Jak ognicho, to w plecaku chmiel – oczywiście w ilościach zdroworozsądkowych. Lubię piwo lokalne (zwłaszcza szczecińskiego Bosmana), omijam 12-procentowe siekiery za 1,25 zł oraz inne wynalazki przeznaczone dla marginesu. Piję niewiele, ale jak już mam coś spożyć to wolę pójść w jakość niż w ilość. Ale 20 złotych na jakieś orientalne sensacje w butelce 0.3l nie mam zamiaru wydawać.
Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że moje kulki smakowe akceptują tylko konkretny typ browaru (delikatnie gorzki, do 6% zawartości alkoholu, lekko gazowany). Ostatniego lata pokusiłem się jednak o kilka eksperymentów – tu piwa korzenne, tam niepasteryzowane, ze zwiększonym ekstraktem, lekkie, średniodrogie, średniotanie. Aż w końcu trafiła mi się Warka Radler. Uprzedzam, za reklamę nie wziąłem ani grosza, bo też nie zależy mi aby usilnie wlewać wam do ust ten napój. Część z was i tak go ominie buszując łapami w lodówce. Ale do spróbowania czegoś innego niż zwykle jak najbardziej zachęcam.
Przechodząc do sedna, nie sposób temu Radlerowi odmówić dobrego pierwszego wrażenia. Nie byłem zwolennikiem miksu piwa z lemoniadą, ale pierwsze łyki były bardzo smaczne. Z pewnością spory wpływ na to miały warunki pogodowe – wysoką temperaturę najlepiej zbija się orzeźwiającym płynem. Radler orzeźwia doskonale. Schłodzona butelka pewnie leży w dłoni i nawet nie kusi, by zeskrobać srebrną etykietkę.
Warka Radler przy okazji obaliła u mnie 3 mity:
Z lokalnej Żabki coraz częściej wychodzą faceci taszczący Radlera „jak swoje”. Nie widziałem u nich grubych oprawek i kubeczka ze Starbucksa w formie breloczka. Radler od Warki smakuje tak samo dobrze przy spożywaniu orzeszków jak i tradycyjnym, polskim obiedzie zatapianym w tłuszczu.
Obaliłem? Obaliłem ;)
Jeżeli ktoś ma wątpliwości odnośnie smaku i zastanawia się, czy jest to zwykłe piwo cytrynowe, śpieszę donieść, że nie. Radler smakuje jak piwna lemoniada. Jest sycąca, intensywna w smaku i ma miły aromat do potencjalnego kręcenia w nos. Goryczy prawie w ogóle nie czuć, odważę się nawet określić Warkę piwem bardzo słodkim, z mocno przeważającym smakiem „lemo”. Zawartość alkoholu nie zaskakuje – 2% to dla opisywanego wynalazku odpowiednia porcja.
Ciężko przyrównać warkowego Radlera do konkurencyjnego Lecha Shandy (po szczegóły zapraszam do tekstu raziela), ale nie uważam, aby stał tu na straconej pozycji. Jego przewagą jest (jeszcze) niezszargana opinia. Producent przez ostatnie miesiące nie spuścił z tonu i podtrzymuje recepturę, dzięki czemu nie możemy tu mówić o jakimkolwiek zepsuciu, czyli czymś co spotyka wszystkie mainstreamowe piwa po ingerencji większej firmy w markę (casus Carlsberga).
Cenowo jest lepiej niż dobrze. Pamiętam czasy Coolera, który był pod tym względem atrakcyjny i schodził jak na pniu. Radler kontynuuje tę tradycję. Koszt 2.39-2.79 zł (w zależności od marży) jest odpowiedni.
Są jakieś minusy? Raczej drobne. Słodkie piwo ma to do siebie, że szybko zamula żołądek. 1-2 butelki to absolutne maksimum, przynajmniej dla mnie. Radler jest także piwem sezonowym, chętniej piłem go w lipcu/sierpniu niż teraz w listopadzie. Działa w tym przypadku magia lemoniady spożywanej pod palmami. Deszcze za oknem każą szukać czegoś bardziej zawodowego.
Reasumując, Warka Radler to ciekawy produkt, trochę odcinający się od typowego piwa. W smaku i wyglądzie trudno mu cokolwiek zarzucić, bo to perfekcyjna propozycja dla szukających szybkiego orzeźwienia. Nie mogę doczekać się powrotu ciepła w nasze rejony (a zima się na dobre jeszcze nie zaczęła ;(), wtedy Radler pojawi się w moim domu ponownie.