Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Nie lubię fantasy, Władcą Pierścieni gardzę, uważam go za nudną trylogię, przeciągniętą do granic wytrzymałości ludzkiego umysłu, do tego z masą fatalnych dialogów i komputerowymi bitwami prosto z ZX Spectrum. Już mnie nie lubisz czytelniku? To dobrze, czytaj dalej ;)
Mało kto z was kojarzy Davida Ayera, więc na wstępie drobny wykład. Ayer to dla mnie jeden z ciekawszych reżyserów współczesnego kina dramatyczno-sensacyjnego. Nie tworzy dużo, ale jak już coś zrobi to zagłębiam się w temat kilkukrotnie, bo jego styl po prostu do mnie przemawia i kojarzy się z fascynacją kinem policyjnym z lat 70 i 80 ubiegłego wieku. Ayer ma tą zaletę, że swoje historie umiejscawia w Los Angeles, które jest miastem „nie do zdarcia” jeśli chce się opowiedzieć o problemie przestępczości oraz wyborach moralnych. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat takich obrazów pojawiło się co najmniej kilka – Gorączka oraz Zakładnik Michaela Manna, serial Dexter, Dzień Próby Antony'ego Fuqua, czy Ciężkie czasy.
Przy dwóch ostatnich tytułach palce maczał właśnie Ayer – raz jako scenarzysta, a potem już jako reżyser. Bez względu na realny wkład tego artysty w ostateczny efekt, da się odczuć w tych filmach próbę przesiąknięcia do przerażającego na swój sposób organizmu Miasta Aniołów. Turystyka w LA praktycznie nie istnieje (nie mają oni ani kopca Kościuszki ani odpowiednika Wawelu), ale specyfika społeczności, rozkład ulic, światła, multi-kulti powodują, że oko kamery kocha filmować ten mały świat. Jakkolwiek z lotu ptaka nie budzi on większych emocji, tak od środka ma więcej kolorów niż niejeden cyrk.
Atlantic City. Rok 1923. To właśnie tutaj rozwija się nowa generacja mafijnego biznesu, opartego nie tylko na zastraszaniu i zabijaniu, ale także na zdobywaniu wpływów w środowisku polityków. W USA obowiązuje Akt Volsteada, zakazujący wyrobu i spożywania alkoholu. Czy jednak miejscowi decydenci traktują owe prawo poważnie? Prohibicja od braku prohibicji różni się tylko delegalizacją trunku, nakreślaną przez państwo w imię dobra wspólnego. Wszyscy chodzą tak samo pijani, piją może odrobinę mniej, ale butelki whisky nie znikają z barów. Co najwyżej chowane są pod ladami lub bezczelnie stawiane pod nosem jakiegoś kongresmena, bo ten nie wyjmie kajdanek, tylko napije się.
W trzecim sezonie Zakazanego Imperium twórcy bardzo wyraźnie nakreślili wady ówczesnego systemu. Systemu bezsensów, absurdów i różnic kulturowo-rasowych. Wóda leję się tu strumieniami, a mądre głowy krzyczą jedynie „zakazać!”. No i zakazują, tylko, że nikt z tych zakazów nic sobie nie robi. Nucky Thompson wraz z Rothsteinem zamawiają kolejne butelki z Europy, Lucky Luciano inwestuje w narkobiznes, tak świeży i niesprawdzony w tamtym okresie. Gillian Darmody z kolei prowadzi dom publiczny dla ekskluzywnych gości, a Van Alden po ucieczce z biura federalnego rozpoczyna zabawę w akwizytora, by skończyć jako...bimbrownik.