Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
To miało być tradycyjne podsumowanie z trzema fajnymi hitami i trzema mniej lubianymi filmami, ale po licznych przemyśleniach przekształciło się w coś pokroju „naj, naj, naj”. W rezultacie zmodyfikowałem formułę, aby była bardziej festiwalowa (przy czym festiwal ten proszę traktować jako wydarzenie spod znaku kebaba i energetyków). Kończący się rok 2014 trzeba bowiem zebrać do kupy, kadzić tym którym się należy i piętnować mniej zdolnych, aby ich zmotywować. W końcu – kto jak nie my (widzowie) zostawiamy w multipleksach grubą kasę? A kto płaci ten wymaga i ma prawo do krytyki;)
Z góry nie przepraszam, jeżeli w którejś z kategorii podałem inny tytuł niż wy – moja perspektywa, moje zasady, mój gust. Nie siliłem aby specjalnie ukoronować ten czy inny obraz. Jest to po prostu lista „nagrodzonych” (ha!) i jednocześnie luźne spostrzeżenie na temat tego, co widziałem w ostatnich 12 miesiącach. Zaczynamy?
Jeszcze kilka dni temu Czarny Wilk dość brutalnie rozprawił się z pogrzebem marki Secret Service, a wczoraj na rodzimym podwórku wybuchła kolejna bomba (rozpatrujmy go raczej w ramach kapiszona) crowdfundingowa. Prace nad Franko 2 zostały wstrzymane. Powód? Z zespołu odszedł programista, który jako jedyny mógł pociągnąć projekt do samego końca. Pachnie amatorką?
A jakże. Bo zespół znał sytuację od dawna i nie raczył się z tym nikim podzielić. To boli, bo znowu dotyka to przede wszystkim tych, którzy zainwestowali kasę w powstanie tej gry. Ja również jestem rozgoryczony.
Jest spokojny wieczór. Na kolacji spotyka się grupa znajomych, typowi przedstawiciele klasy średniej. Powitanie, całuski, pozostaje tylko zasiąść do stołu. Posiłek przebiega w sympatycznej atmosferze, są śmiechy, cięty dowcip, sporo wspominania (jak to ktoś był z kimś), trochę mędrkowania. Nagle gaśnie światło. W telefonach komórkowych pękają ekrany, znika elektryczność, a całe miasto spowija ciemność.
Apokalipsa? Niezupełnie. W Ziemię nie uderza żaden meteoryt, a bohaterowie szybko dochodzą do wniosku, że winę za całą sytuację ponosi przelatująca obok naszej planety kometa. A żeby było jeszcze ciekawiej...
Środek lat 90-tych w Polsce to era boomu na wypożyczalnie VHS. Rosnące wówczas jak grzyby po deszczu, zasmrodzone fajkami kanciapy z regałami wypełnionymi czarnymi opakowaniami na kasety niejednemu ukształtowały gust filmowy. To z nimi wiąże się również kilka ciekawych wspomnień. Mi kojarzą się przede wszystkim z unikalnym cennikiem, który dziś ocierałby się o jakiś totalny bezsens, a wtedy – przy braku dostępu do netu - był dla właścicieli lokali żyłą złota.
Za 20 zł można było zabrać na cały dzień do domu kinowy hit pokroju Parku Jurajskiego (dostać go było bardzo trudno, obowiązywały zapisy!), a taka sama cena widniała na już wyświechtanej, sfatygowanej kasecie z Seagalem lub Norrisem. Nie ważna była jakość filmu, to nazwiska na okładce podnosiły rangę tytułu i tworzyły do niego kolejki. Przywołałem te wydarzenia nie bez powodu. The November Man to obraz, który śmiało mógłby być takim kultowym klasykiem VHS, za którym sam stanąłbym w rezerwacji z tygodniowym wyprzedzeniem. Powstał jednak o 20 lat za późno.