Film na podstawie gry który nawet się broni - Persona 3 The Movie - Montinek - 21 października 2016

Film na podstawie gry, który nawet się broni - Persona 3 The Movie

Co robi gracz po skończeniu gry, która stanowiła oś jego życia przez ostatni miesiąc? Szybko dopada do komputera i zaczyna pytać wujka Google’a, czy znajdzie coś więcej w tym temacie, oczywiście! Tak też zrobił pewien (być może znany Wam) jegomość zaraz po skończeniu Persony 3 na swoim porysowanym PSP. W napięciu przewijał kolejne wyniki wyszukiwania, czytając o specjalnych edycjach gry, o jej sequelach, a także o poduszkach z wizerunkami bohaterek gry w bardzo atrakcyjnych cenach. Jednak w tym gąszczu informacji jego uwagę szczególnie przykuło jedno hasło: Persona 3 The Movie. Adaptacja anime gry w czterech częściach. A że ostatni z filmów wyszedł akurat w roku 2016, jegomość ów zakrzyknął: w jakich cudownych czasach przyszło mi żyć!

Mimo, że gra na Playstation 2 miała premierę jeszcze w 2006, Atlus genialny pomysł stworzenia na jej podstawie animacji wprowadził w życie dopiero parę lat temu. W roku 2013 zaprezentował fanom pierwszy film, zatytułowany Persona 3 The Movie: #1 Spring of Birth. W kolejnych latach Japończycy regularnie częstowali widownię odsłonami z wyższymi numerkami za hashtagiem, o podtytułach: Midsummer Knight’s Dream, Falling Down oraz (w styczniu tego roku) Winter of Rebirth. Jak się raczej bez problemu domyślacie, wspomniany na początku tekstu jegomość za swój cel obrał obejrzenie wszystkich czterech. A że szczęśliwym trafem na języku polskim nauczono go klecić w miarę logiczne zdania, postanowił następnie opisać swoje wrażenia, by zachęcić (bądź też zniechęcić) potencjalnych odbiorców owych filmów.

Zanim przejdziemy do meritum, napomknę tylko, że w wielu miejscach tekstu będę odwoływał się do wydarzeń z gry. A że nie mam zamiaru wstawiać przed co drugim zdaniem „uwaga, spoiler!”, niech lekturę kontynuują jedynie czytelnicy, którzy grę zaliczyli lub Ci, którzy takiego zamiaru zdecydowanie nie mają. Tych drugich, jeśli życzyliby sobie skrótowego zarysu fabuły, odsyłam do swojej recki Persony 3 (klik!), czwarty akapit od góry.

Szansa na ponowne spotkanie z tymi gośćmi? Wstyd nie skorzystać.

Chociaż z samego odkrycia, że filmy istnieją, radochy miałem sporo, to moje oczekiwania nie były wybitnie wygórowane – głównie z tego względu, że przenoszenie gier na grunt filmów, nawet i anime, rzadko kiedy się sprawdzało. No i pierwsza, „wiosenna” część doskonale się w te niewygórowane oczekiwania wpisała. Potraktowane po łebkach nakreślenie postaci, skakanie po scenach, by szybko pominąć dłużyzny, parę scen walki wepchniętych na zasadzie „żeby były” – takie to właśnie atrakcje fundowało przez większość seansu Sring of Birth. Żeby przypadkiem film nie wybił się ponad przeciętność, twórcy za punkt kulminacyjny scenariusza obrali jedną z pierwszych walk z bossami w grze (która tam, swoją drogą, służyła tylko wprowadzeniu jednej mechaniki rozgrywki).

Co prawda fabularnie pierwsza połowa growej Persony 3 również była niemrawa, ale to nie znaczy, że nie można było czasu antenowego wykorzystać na jakieś konkretniejsze przybliżenie charakterów. A tak, cóż, mogę powiedzieć, że oglądało się przyjemnie, ale tylko ze względu na świetną oprawę audiowizualną. Kolory są bardzo wyraźne i żywe, animacja całkiem płynna, kreska przyjemna, a soundtrack to oczywiście miód dla uszu – składa się on z podrasowanych utworów z gry oraz paru nowych kompozycji, wszystko pod batutą niezrównanego Shoji’ego Meguro. Można było się spodziewać, że ta elegancka oprawa będzie towarzyszyć widzowi w każdym z filmów, więc choćby i dla niej brnąłem w to dalej.

(Posłuchajcie no tylko soundtracku, toż to dobre jak chleb.)

Persona 3 Movie: #2 Midsummer Knight’s Dream przez blisko połowę seansu zdawał się solidaryzować z pierwszym filmem, jeśli chodzi o głębię fabuły. Szczytem wyrafinowania w kwestii nakreślania charakterów postaci jest na tym etapie wyprawa na plażę, która i tak bardziej brnie ku komedii, niż ku budowaniu relacji. Oczywiście nie uciekł moim oczom fakt, że to również pięćdziesiąt kilo fanservice’u, jako że wszystkie panie musiały na taką okoliczność przywdziać skąpe stroje kąpielowe (nie, żebym jakoś wybitnie narzekał na ten jeden fakt)… No ale, niestety, nie biustonoszami buduje się dobrą fabułę.

Jednak później stało się coś niespodziewanego – powoli twórcy zaczęli przenosić ciężar historii na postać głównego bohatera. I biorąc pod uwagę, jak ten aspekt rozwijany jest w kolejnych częściach, muszę przyznać, iż był to strzał w dziesiątkę.

Oooooo tak, oglądam to dla fabuły... (ale za jakie grzechy w kadr wlazły te męskie slipy?!)

Żeby była jasność – filmy do końca traktują wielu z pozostałych bohaterów nader powierzchownie. Postacie, których wątki potrafiły ciągnąć się przez tygodnie w grze, tutaj dostają najwyżej pięć minut na np. wyjście z depresji po śmierci bliskiej osoby lub pogodzenie się z przeszłością. Można by jednak powiedzieć, że przez to bagatelizowanie przyjaciół głównego bohatera, a skupienie się wyłącznie na nim, równowaga w przyrodzie została zachowana.

„Ale że co, jaka równowaga?” spytacie. Otóż w grze sytuacja była odwrotna – osoby z bliskiego otoczenia naszego protagonisty były nakreślone świetnie, każda z nich przechodziła przez całą rozgrywkę jakąś wewnętrzną przemianę, tymczasem nasz chłoptaś… No cóż, po prostu sobie był. W oryginalnej Personie 3 twórcy zastosowali znienawidzoną przeze mnie kreację „bohatera – czystej kartki”. Protagonista był osobą bez wyrazu, prawie nigdy nie odzywającą się, nie prezentującą żadnego konkretnego stanowiska w większości spraw. Wszystko po to, żeby każdy gracz, niezależnie od poglądów i osobowości, mógł wejść w tę pustą skorupę i „kreować swojego bohatera”, ale raczej w wyobraźni. W jRPG, gdzie z reguły postacie i fabuła są nakreślone odgórnie, taki bezbarwny heros tonął pod naporem reszty.

W najnowszym Metal Gear Solid: nastoletni Otacon z przefarbowanymi włosami, Revolver Ocelot Jesus oraz przechodząca okres buntu Meryl w stroju gotki! Znani również jako antagoniści w Personie 3.

Scenarzyści bardzo sprytnie wykorzystali fakt, że Makoto Yuki – bo tak został ochrzczony protagonista w filmach – przez brak charakteru i rzadkie kwestie dialogowe wydawał się w grze apatycznym odludkiem. Właśnie takiego, zamkniętego w sobie, prawie niezdolnego do nawiązania więzi z innymi nastolatka poznajemy w Spring of Birth.

Chęci do życia u Yukiego nie stwierdzono. Czegokolwiek podejmuje się, robi to tylko dlatego, że ktoś go o to poprosił, nigdy z własnych pobudek. W kolejnych częściach obserwujemy, jak powoli odnajduje się w gronie członków SEEDS i znajduje chwilowy sens życia w walce z cieniami. Jak powoli rodzą się w nim obawy, że wraz z pokonaniem wszystkich cieni grupa ta się rozpadnie, a jego życie wróci na dawne tory. W końcu jak kolejne tragedie wywracają do góry nogami jego poglądy na więzi międzyludzkie.

To odrobinkę oklepana opowieść o osobie, która nie chce się wiązać z innymi w obawie przed bólem, jakiego by zaznała w momencie utraty bliskich. O tym, jak w końcu pokonuje swoje słabości i stawia przyjaźń na piedestale wartości. (Boże, poetycko się zrobiło…) I chociaż motyw ten przerabiany był nie raz, tutaj sprawdza się doskonale, głównie przez to, z jaką gracją dopełnia historię opowiedzianą w grze.

Paradoksalnie, choć ostatnie filmy dążą ku mrocznej ostatecznej walce, znalazło się w nich miejce na wiele luźniejszych i wywołujących uśmiech scen.

Tetralogia filmowa Persony 3 najjaśniej świeci w dwóch ostatnich filmach. Reżyser wykorzystuje w nich wątki, które w grze były zepchnięte na margines (wizyta Elisabeth w świecie ludzi) lub zaniedbane (relacja Makoto i Ryojiego, która w filmie przybiera postać dość bliskiej przyjaźni), żeby uczynić z nich kamienie, po których Yuki pnie się do znalezienia sensu swojego życia. Ostatnie dwa filmy zaskakują pozytywnie również zmianą w stosunku ilości walk do pozostałych scen – potyczki są ograniczone do minimum i nie rozwlekane tak, jak wspomniana już przeze mnie walka z bossem pod koniec pierwszego filmu. Jest tak jakby… Ambitniej? Śmiem nawet stwierdzić, że w ostatnim z czterech obrazów reżyser podejmuje się prawie że artystycznego montażu i symboliki… W każdym razie w stopniu, jaki jest osiągalny dla twórcy filmu anime na podstawie gry. Niemniej zmiana jakościowa naprawdę zaskakuje i jak po pierwszym filmie miałem dosyć mieszane uczucia, tak pod koniec – gdybym miał całość oceniać – mógłbym wlepić adaptacji Persony co najmniej mocną ósemkę i dodać etykietkę [Montinek poleca]*.

Także ten, Montinek poleca. Tylko z takim zastrzeżeniem, że najlepiej na filmach bawić się będą osoby, które ukończyły grę, przez wzgląd na „dopełnianie się” obu mediów. Poza tym na weteranów tematu czeka też pełno smaczków, czasem poukrywanych na drugim planie, czasem rzucanych prosto w twarz widza. Cała reszta otrzyma po prostu przyzwoite anime z bardzo dobrą animacją i jeszcze lepszym soundtrackiem.

*[UWAGA, MEGASPOILER] Jedyne, czym ostatni film poważnie mi podpadł, to zbyt subtelne sugerowanie widzom faktu, że główny bohater ostatecznie traci życie. Powiedziałbym, że to dość kluczowa informacja do doświadczenia choćby części słodkiej goryczy, jaka towarzyszyła oglądaniu napisów końcowych Persony 3. Tymczasem tutaj komuś niezaznajomionemu z tematem może to po prostu umknąć. „Ot, położył się z błogim uśmiechem i czekał na przyjaciół, jak ja lubię takie szczęśliwe zakończenia!”

<nerd talk> Plus, nie mogę przeżyć faktu, że remix Burn My Dread został zmarnowany na walkę z avatarem Nyx, zamiast zostać wykorzystanym w scenie, gdzie Makoto tworzy pieczęć (tak, jak było to zrobione w grze). </nerd talk>

Ilustracje pożyczone stron:
draculascave.co
personacentral.com
hxchector.com

Montinek
21 października 2016 - 20:50