Tom Hanks w piekle nudy - recenzja filmu Inferno - DM - 24 października 2016

Tom Hanks w piekle nudy - recenzja filmu Inferno

Inteligenty profesor stroniący od broni oraz przemocy, młoda kobieta u boku, zagadki, tajemnice okraszone elementami dziedzictwa kulturowego Unesco i szaleńczy pęd przez kolejne lokacje, by zapobiec jakiemuś nieszczęściu - lista odhaczona! Pisarz Dan Brown stworzył akademickiego Jamesa Bonda i udany szablon, by co parę lat w ten sam sposób zagonić ludzi do księgarni. W trzecim podejściu reżysera Rona Howarda do ekranizacji przygód profesora Langdona mamy niby te wszystkie elementy, jednak przy tak drastycznym odejściu od literackiego pierwowzoru, na pierwszy plan wybija się tylko szaleńczy pęd i nic więcej. Piekło Howarda zieje nudą, nie ogniem!


W poprzedniej recenzji Dziewczyny z pociągu narzekałem, że reżyser zepsuł zakończenie trzymając się sztywno pierwowzoru. Ron Howard postawił na własną wizję i niestety też poległ, gdyż akurat w przypadku Inferna powinien zaufać Danowi Brownowi. Ogromnym atutem poprzednich filmów i książek nie była bowiem wartka akcja i ciekawi bohaterowie, a budząca ogólną ciekawość i kontrowersje tajemnica. Każdy chciał dowiedzieć się czegoś o życiu rodzinnym Jezusa czy zajrzeć za kulisy watykańskich ceremonii. W Inferno czegoś takiego nie ma - jest tylko hasło, że Ziemia jest przeludniona, co w ciągu 100 lat doprowadzi ludzkość do zagłady i groźba rozpylenia zabójczego wirusa, który znacząco przerzedzi populację. Kluczowy punkt historii musiał więc znaleźć się gdzie indziej.

Twórca bakterii (w tej roli Ben Foster) oczywiście „zadbał” o to, by wszyscy zainteresowani, łącznie organizacją WHO dowiedzieli się o jego planach i mogli popędzić światu na ratunek. I w istocie pędzą! Tak szybko, że kamera nie nadążą z pokazywaniem scen, trzęsąc się i skacząc z kadru na kadr. Inną zaletą poprzednich części był nacisk na historię, zabytki - w książce oczywiście o wiele większy dzięki opisom, ale i w filmach mogliśmy napatrzeć się na muzea, katedry, dzieła sztuki. W Inferno to wszystko przemyka nam gdzieś przed oczami, niczym reklama podprogowa. Jesteśmy we Florencji, Wenecji, ale ich urok tylko nam „mignie”. Jest romans, ale zasłania go ekipa WHO, działająca sprawniej niż CIA.

Tom Hanks jako Langdon walczy tym razem z krótkotrwałą amnezją, więc jego błyskotliwe kojarzenie faktów również nie jest mocną stroną tej historii. Siłą Inferna było zakończenie, przynajmniej w książce - bardzo niesztampowe i satysfakcjonujące. Ron Howard uznał jednak, że jest ono mało filmowe i zrobił to w stylu zawstydzającym Johna Woo, Michaela Baya i wszystkich Bondów razem wziętych. Rozmach miał tak duży, że przy okazji oberwało się głównej bohaterce - Siennie (w tej roli Felicity Jones). Autor broni swojego wyboru jak może w licznych wywiadach, ale prawda jest taka, że tym zabiegiem pozbawił Inferno największej siły wymowy - tego najważniejszego, kluczowego punktu, czyniąc jedynie zakończenie bardziej przystępnym dla naprawdę niewymagającego wiele widza.

Aż strach pomyśleć, co reżyser planuje względem Zaginionego Symbolu (wcześniejszej książki, jeszcze nie zekranizowanej) - ostatnio zdradził bowiem, że żaden proponowany scenariusz do tej pory nie nadawał się na film.

Miłośnicy chrupania popcornu w kinie dostaną więc mocno średni film akcji w zbyt szybkim tempie, z całkiem dobrymi (trzeba przyznać) wizjami piekła z Boskiej Komedii Dantego, świetną muzyką Hansa Zimmera i wskaźnikami Faradaya zamiast spluw i szybkich wozów. Wierni czytelnicy Dana Browna dostaną za to bólu głowy od jęków zawodu i uczucie zażenowania. Ron Howard wyraźnie wypalił się w temacie przenosin książek o Langdonie na ekran i jeśli kiedykolwiek miałby powstać Zaginiony Symbol, to oby z zupełnie nowym reżyserem.

DM
24 października 2016 - 01:31