Najlepszy lekarz na rynku. Recenzja filmu Doktor Strange - fsm - 27 października 2016

Najlepszy lekarz na rynku. Recenzja filmu Doktor Strange

Filmowe uniwersum Marvela rozrasta się sprawnie i bez przeszkód. Na ekran wszedł właśnie Doktor Strange, czternasta produkcja rozgrywająca się we wspólnym świecie. Spotkaliśmy już żądnych władzy biznesmenów, półbogów z innych planet, kosmitów, sztuczną inteligencję, bawiliśmy się w międzygwiezdnych herosów, szpiegów i włamywaczy... A teraz przyszedł czas na prawdziwą magię! Doktor Strange czaruje, ale czy widzowie będą podatni na takie zagrywki?

Powinni być. Ja byłem. Scott Derrickson, gość znany głównie z robienia uznanych horrorów, dał światu jedną z fajniejszych opowieści o narodzinach (kolejnego) superbohatera. Oczywiście nie każdy po wizycie u doktora będzie w równie dobrym nastroju, co ja, ale może uda mi się Was przekonać do swoich racji. I żeby to zrobić skutecznie, zacznę od końca - bo jest w tym filmie kilka rzeczy, które nie do końca się udały.

Doktor Strange to kolejna produkcja udowadniająca, że złoczyńcy w Marvel Cinematic Universe dzielą się na trzy kategorie. Kinowi giganci, którzy są super (Loki i - oby! - Thanos), telewizyjni "bad guye" mający do powiedzenia i pokazania bardzo dużo (w zasadzie wszyscy, których nam dotąd przedstawiono) i oddział filmowych przeciwników o różnej jakości, która jednak nigdy nie wybija się ponad solidne przeciętniactwo. Grany przez Madsa Mikkelsena Kaelicius należy do tej trzeciej kategorii - był dobry, ale słaby, więc stał się zły i teraz ma absurdalnie szalony plan do zrealizowania. Tyle. Może gdyby poświęcono mu więcej czasu, wrażenie byłoby inne... Drugą rzeczą, która mi w filmie nie pasowała, to oczywistości wygłaszane przez bohaterów, wyjaśniające rzeczy dziejące się na ekranie. Widz nie jest kretynem i to wszystko wie, więc takie zagrywki są zbędne. No i co? I to chyba tyle... Reszta to symfonia kolorów, przygody, psychodelii, humoru i akcji.

Musicie wiedzieć jedno - Doktor Strange to w swych założeniach bardzo klasyczna tzw. origin story. Scenariusz więc odhacza wszystkie klasyczne przystanki. Poznajemy genialnego, ale niedoskonałego bohatera. Przydarza mu się coś, przez co traci w zasadzie wszystko. Następnie obserwujemy proces przemiany i pracy nad sobą, poznajemy mentora, kumpla, wroga, później dostajemy pojedynek pt. "nie jesteś gotowy", a na końcu dobro triumfuje. Jeśli macie dosyć takich opowieści, pewnie spojrzycie na dzieło Derricksona mniej łaskawym okiem. Ale jeśli to oko lekko przymknąć...

Doktor Strange zalicza te wszystkie obowiązkowe punkty w tak rewelacyjnym stylu, z taką swadą, luzem, że nie sposób nie podziwiać całego spektaklu. Od otwierającego film pojedynku, który z miejsca utwierdza widza w przekonaniu, że oto czeka go coś, czego dotąd nie widział, przez wprowadzenie postaci Stephena Strange'a, świetnego chirurga ale gorszego człowieka, po pierwsze mistyczne doświadczenia naszego herosa i wypełniające drugą połowę filmu bardzo pomysłowe pojedynki, wszystko jest zrobione tak dobrze, że nic, tylko się cieszyć.

Największą siłą filmu jest strona wizualna, której trzeba doświadczyć na największym możliwym ekranie. A najlepiej w kinie IMAX. To jest casus Grawitacji - filmu rewelacyjnego, ale tracącego dużo podczas seansu w mniejszej sali, bez 3D. Zwiastuny pokazują tylko mały kawałek tego, co przygotowali twórcy - psychodelia łączy się z Incepcją, choć lepszym skojarzeniem byłyby prace M.C Eschera. Ge-nial-ne! Tym większa radość, że efekty komputerowe stoją w służbie opowiadanej historii i naprawdę wzmacniają to, co chcą pokazać twórcy.

Oprócz przyjemnego masażu gałek ocznych dostajemy świetne aktorskie kreacje - Benedict Cumberbatch urodził się, by grać Strange'a (a detale takie, jak reakcja superbohatera-lekarza na fakt, że właśnie kogoś zabił, są bardzo miłe), Tilda Swinton zawsze "robi robotę" (odetnijmy się od zarzutów o wybielanie historii i zmiany względem komiksów), Mads Mikkelsen ewidentnie chciałby pokazać jeszcze więcej, ale scenariusz mu na to nie pozwolił, Rachel McAdams gra postać, która znaczy dla fabuły dużo więcej, niż typowa ładna dziewczyna, obiekt westchnień, a Benedict Wong jest po prostu cool. W filmie znalazło się też sporo humoru (którego natężenie może niektórych razić), zupełnie niczego sobie muzyka (choć nadal nie wyróżniająca się w żaden naprawdę istotny sposób, jak to u Marvela bywa), a całość w interesujący sposób wpisuje się w istniejące uniwersum.

Film nie był idealny, w wielu miejscach zbyt zachowawczy, jak na produkcję łamiącą bariery wyobraźni, ale jednocześnie podobał mi się bardzo. To rozrywka bardzo wysokiej próby i doskonała furtka dla ewentualnych nowicjuszy - jeśli swoją przygodę z tym światem zaczniecie od Strange'a, będziecie zachwyceni. W tym momencie umieszczam go w absolutnej czołówce produkcji z Marvel Cinematic Universe i mam wielką ochotę na drugi seans. Oklaski!

PS Zainteresowanych dłuższym, bardziej wnikliwym, ale jednocześnie bardzej chaotycznym i "nerdowskim" spojrzeniem na film, zapraszam w weekend do podcastu Hammerzeit :)

fsm
27 października 2016 - 14:02