Skojarzenia między filmami Lion a Slumdog są bardzo oczywiste. Oba dzieją się w Indiach, w obu gra Dev Patel, obie historie pokazują biedę i sposób na jej przezwyciężenie, polski tytuł ma podobną formę zapisu, a na dodatek plakat bohatera dzisiejszej recenzji w haśle reklamowym bezpośrednio nawiązuje do hitu Danny'ego Boyle'a. Ale w ogólnym rozrachunku Slumdog. Milioner z ulicy, choć jest filmem naprawdę dobrym, musi uznać wyższość tegorocznej produkcji, co też postaram się wyjaśnić w tym tekście.
To, co oglądamy na ekranie, wydarzyło się naprawdę. Pięcioletni Saroo, uroczy chłopak z biednej części Indii, ma ciężko pracującą, niepiśmienną matkę, maleńką siostrę i starszego brata Guddu, który jest dla niego wzorem. Gdy brat musi pojechać do dużego miasta, by zarobić trochę pieniędzy, Saroo oczywiście wprasza się i do celu jadą razem. Gdy na miejscu zostaną rozdzieleni, przestraszony dzieciak zechce wrócić sam do domu i wsiada do pociągu, który jedzie w przeciwną stronę. W efekcie Saroo znajdzie się setki kilometrów od domu, bez pieniędzy, bez rodziny i bez wiedzy mogącej pomóc mu wrócić. Dużo później, dorosły już Saroo, adoptowany przez australijską rodzinę, postanawia wykorzystać Internet (a dokładniej ówczesną nowość w postaci Google Earth) i swoje liche wspomnienia, by w końcu trafić do domu.
Nie miałem specjalnie wygórowanych oczekiwań względem Liona. Ot, dramat oparty na faktach, kilka znanych twarzy i ciśnienie, by zdobyć kilka nagród, a najlepiej Oscarów. Tymczasem gotowa produkcja okazała się być bardzo dobrym filmem, który wywołuje lawinę emocji i skłania do przemyśleń. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że jakkolwiek niewiarygodne oglądane wydarzenia by się nie wydawały, to wszystko bazuje na prawdziwych doświadczeniach Saroo Brierleya. Jedyna istotna różnica to postać Lucy, granej przez Rooney Marę - ona nie jest prawdziwa, to taki amalgamat różnych kobiet z życia głównego bohatera.
Lion. Droga do domu (polski tytuł to połączenie tytułu oryginalnego oraz nawiązania do tytułu książki, która stanowiła podstawę dla scenariusza) podzielony jest na dwie części. Najpierw poznajemy małego Saroo i obserwujemy jego niemożliwą, trwającą kilka miesięcy, tułaczkę. Druga połowa filmu to losy dorosłego Saroo, wychowywanego przez kochającą rodzinę w Australii, który pewnego dnia zapragnie zrobić wszystko, by odnaleźć rodzinną wioskę i na nowo spotkać się z matka i rodzeństwem. Prawdziwych fabularnych zaskoczeń tu nie ma, ale pasja, z jaką zostało to pokazane, bez problemu wychodzi z ekranu i oczarowuje widza. Debiutujący Sunny Pawar w roli małego Saroo jest wyśmienity, Dev Patel potwierdza klasę, Rooney Mara jest magiczna, a Nicole Kidman i David Wenham (to Faramir, pamiętacie go?) przekonująco grają rodziców adopcyjnych. Wszyscy zresztą – podczas przygotowań do produkcji - mieli okazje spotkać się z oryginałami swoich postaci, a uznaniu, błogosławieństwom i wzruszeniom końca nie było.
No właśnie, "wzruszeniom". Lion. Droga do domu to produkcja zrobiona tak, byście się bardzo przejęli wszystkim, co widzicie. Będzie pięknie, będzie wesoło, ale przede wszystkim będzie łzawo. Uczuciowa bomba zdetonowana przez debiutującego w pełnym metrażu reżysera Gartha Davisa momentami poraża. Lion to po prostu bardzo dobre kino, naturalne i zostające w pamięci. No i, jak stwierdziłem na samym początku, lepsze od Slumdoga właśnie dlatego, że jest prawdziwe. Zwykle tego typu filmy nie leżą w centrum moich zainteresowań, ale jeśli cos jest wysokiej jakości, to trudno przejść obojętnie... Polecam!
PS Autorem zdjęć do Liona jest Greig Fraser, który mniej-więcej w tym samym czasie filmował Łotra 1. Lion to ładne kino, z mnóstwem ciepłych kadrów. Jak to przełoży się na gwiezdną sagę, przekonamy się już za niecałe dwa tygodnie!