Mission Impossible po drugiej stronie galaktyki - recenzja Łotr 1. Gwiezdne Wojny - historie - eJay - 15 grudnia 2016

Mission Impossible po drugiej stronie galaktyki - recenzja Łotr 1. Gwiezdne Wojny - historie

Pierwszy w historii Gwiezdnych Wojen spin-off serii stał się faktem. Miał on odpowiedzieć fanom na kilka pytań – czy Disney ma wystarczająco pomysłów, aby rozwijać sagę George'a Lucasa? Czy przemielone schematy w Przebudzeniu Mocy były tylko wypadkiem przy pracy? Czy kolejne spin-offy mają jakikolwiek sens?

Po seansie Łotra 1 jestem trochę mądrzejszy i nie będę ukrywać, że film Garetha Edwardsa raczej mi się podobał. Hasło „raczej” jest tutaj kluczowe, albowiem aby go kupić w 100% - trzeba go przyjąć z całym uposażeniem, wliczając w to kilka niedociągnięć. Nie zmienia to jednak mojego zdania – to najlepsze dzieło, jakie wyszło spod ręki Anglika.

Zdradzenie jakichkolwiek fabularnych zwrotów akcji Łotra 1 nie ma najmniejszego sensu, gdyż finał tej historii znamy praktycznie od 39 lat. Nie umniejsza to jednak zasług wszystkich osób (a było ich kilka), które maczały palce w scenariuszu. Liczne atuty są wynikiem dużego przywiązania do osi fabularnej, która napędzała Nową Nadzieję. Przy czym nie mamy tutaj do czynienia z kolejnym recyklingiem – Łotr 1 jest zamkniętą całością, z nowymi bohaterami i intrygą, która w hicie Lucasa została zaledwie liźnięta w kilku dialogach. Z grubsza chodzi o legendarną próbę zdobycia planów Gwiazdy Śmierci, ale obraz Edwardsa wokół tej kradzieży buduje kolejne elementy układanki uniwersum. Nowe postacie, nowe planety i powrót kilku legendarnych wrogów (wszyscy powinni wiedzieć o KOGO chodzi, ale niespodzianek jest więcej!) zawsze działają jak wabik na fanów. Nie zawiedziecie się – gwarantuję.

Dla niektórych problemem może okazać się początek i pierwsze kilkanaście minut. I nic w tym dziwnego, gdyż Łotr 1 zrywa z tradycją epizodów i stosuje typową dla współczesnych blockbusterów ekspozycję. Wszystko dzieje się niesamowicie szybko, bohaterowie skaczą z planety na planetę, sojusz zawiązuje się siłą woli i bazuje na zaufaniu. Tak więc na pewne kwestie, związane z tzw. „character arc”, trzeba przymknąć oko. Po chaotycznym wstępie obraz zamienia się w to, co tygrysy lubią najbardziej – w awanturniczy, westernowy rollercoaster, w którym dobro walczy ze złem, a zwieńczeniem jazdy jest fantastyczna wizualnie bitwa oraz emocjonująca końcówka. Dodajmy, iż rozgrywana na kilku płaszczyznach.

Disney obiecywał „inność” spin-offów i swoje zapowiedzi spełnił połowicznie. Edwards odbiega tutaj stylistyką od Przebudzenia Mocy i stawia mocno na aspekty wojenne, batalistyczne, ale w formie przyziemnej – nigdy nie spuszcza oka kamery z działań bohaterów, towarzyszy im przez cały czas. Dzięki temu wszelkie starcia z ich udziałem są nie tylko efektowne, ale i zaskakująco kameralne, duszne i brudne. Z drugiej strony nie brakuje mrugnięć w kierunku fanów i przypominania, że „hej, już za chwile przeniesiemy was w Epizod IV!”. Liczba easter eggów jest momentami przytlaczająca, a i kilkusekundowy występ ważnej postaci ze Starej Trylogii wydaje się wciśnięty (głównie przez słabe CGI).

Wielokrotnie w tekście podkreśliłem znaczenie bohaterów. To oni napędzają całą historię, to wokół tak naprawdę wszystko się obraca. Ekipę Łotra 1 trzeba również potraktować nieco ulgowo, gdyż nie mają całej trylogii, aby się rozkręcić i zdobyć serce widzów. Nie mniej casting Disneya ponownie nie zawiódł, gdyż udało się zebrać fajną paczkę, w której każdy znajdzie osobnika, z którym się zidentyfikuje.

W głównej roli Disney ponownie obsadził kobietę i Felicity Jones wywiązała się ze swojego zadania solidnie, choć postać Jyn Erso specjalnie nie zapadnie mi w pamięć. Poziom wyżej stoi za to występ Diego Luny. Przyznam, że po zwiastunach Meksykanin nie był moim faworytem. Rzeczywistość okazała się jednak ciekawsza, gdyż Cassian Andor jest intrygującym i niejednoznacznym rebeliantem (jego wejście w film będzie dla wielu zaskoczeniem). Swoje 3 grosze dokłada również nowy robot w uniwersum Gwiezdnych Wojen, czyli K-2SO – jego cięte riposty i czarny humor („nie widzę horyzontu”) są idealnym zrównoważeniem nieco mniej rozrywkowego tonu. Na uwagę zasługuje także Donnie Yen jako Chirrut Inwe. Niewidomy, wyznający filozofię Jedi mistrz sztuk walk jest w moim przekonaniu bohaterem o największym potencjale. Niestety, pędząca akcja nie pozwoliła mu należycie rozwinąć skrzydeł.

Mimo przedpremierowych obaw Łotr 1 okazał się być produktem, który ma swoją rację bytu. Co najważniejsze, nie psuje on niczego w strukturze sagi i jest miłym bonusem. Na dodatek przepięknie zrealizowanym, na niebywałym (z dwoma wyjątkami) poziomie technicznym. Na ten film po prostu się patrzy. A że nie wszystko jest dopięte na ostatni guzik? Zawsze kolejne spin-offy mogą naprawić błędy i podnieść poprzeczkę wyżej. Pierwsza próba studia Disney jest jednak udana.

OCENA 7,5/10

eJay
15 grudnia 2016 - 23:09