Recenzja filmu Rings - kontynuacja której nikt nie potrzebuje - fsm - 4 lutego 2017

Recenzja filmu Rings - kontynuacja, której nikt nie potrzebuje

Są w świecie filmu trendy, na mocy których ekrany są nawiedzane przez duchy przeszłości. Czasem mowa o remake'ach, innym razem chodzi po prostu o atmosferę popularną kilka dekad wcześniej, a czasami pojawiają się kontynuacje. Horror The Ring zawitał w kinach w 2002 roku, a trzy lata później pojawiła się niezła kontynuacja. Tymczasem teraz, po dodatkowych dwunastu latach, ktoś wpadł na pomysł, by wypuścić do kin odcinek trzeci. Po co?

Zanim przejdę do filmu Rings, chwila historii i zwierzeń. Na przełomie tysiącleci lekko zatęchły gatunek filmowego horroru doczekał się swoistego renesansu. Miejskie legendy rodem z Japonii wypłynęły na szerokie wody popkultury, a najpopularniejszy duch z Kraju Kwitnącej Wiśni, czarnowłosa dziewczyna z białej sukni, pojawił się na kinowym ekranie niezliczoną ilość razy. Najbardziej rozpoznawalną marką związaną z tym trendem jest bez wątpienia japoński Ring. Powieść Kojiego Suzukiego została przeniesiona na język kina przez Hideo Nakatę w 1998 roku, a cztery lata później Gore Verbinski stworzył, wspomniany w akapicie powyżej, rewelacyjny amerykański remake.

Japońska filmowa seria, po świetnym początku, doczekała się masy różnej jakości sequeli. Amerykanie także chcieli dalej bawić się z czarnowłosym duchem i wyszło im to nieco lepiej. W ogóle uważam, że The Ring to jeden z niewielu przypadków, w których kopia okazuje się lepsza od oryginału. 6 japońskich filmów kontra 2 amerykańskie? No to robimy sequel po latach, pomyśleli producenci. To jest właśnie ten czas. Horrory mają się świetnie, wypada więc, by na tron powrócił król. Szkoda, że król ostatnie 12 lat przeleżał w trumnie i niczego się nie nauczył...

Rings to dziwna kontynuacja. Wszystko dzieje się w tym samym uniwersum, ale opowiedziana w tym filmie historia kasuje bardzo istotny wątek z przeszłości zaprezentowany w The Ring 2. Mało tego, twórcy najwyraźniej uznali, że dobrym pomysłem będzie oparcie scenariusza o niemal identyczne fabularne założenia, co film z 2002 roku, więc mało jest miejsca na zaskoczenie. No i może nie byłoby to takie straszne, gdyby sam film był straszny.

Nowa opowieść to wątek młodej, zakochanej pary, która zrobi dla siebie wszystko. Gdy on wyjeżdża na studia i przypadkiem daje się wkręcić w tajne i najprawdopodobniej potwornie nielegalne badania związane z "zabójczą kasetą", ona szybko idzie mu na ratunek. No i oczywiście ona jest wyjątkowa, a mściwy duch Samary zwrócił na nią uwagę. Czyli klasyk. Rings ma w sobie kilka fajnych motywów, z których mógł powstać naprawdę ciekawy film. Niestety - motyw badań i profesora opętanego wizją znalezienia drzwi do zaświatów jest niewykorzystany, a film zbyt szybko zabiera się za kopiowanie poprzedników. Zaś gdy wydaje się, że ciekawym głównym bohaterem będzie pan badacz (w tej roli inny badacz - Johnny "Leonard Hofstadter" Galecki) i jego eksperyment, na scenę wkraczają wycięte z szablonu śliczne postacie zakochanych, które będą łazić po ciemnych pokojach.

Rings dodatkowo nieudolnie kopiuje motywy z innych filmów. Otwarcie to gorsza wersja Oszukać przeznaczenie, a starcie w ciemnym domu przywodzi na myśl film Nie oddychaj. No ale przecież wyłażąca z telewizora Samara w finale oryginału to było naprawdę COŚ. Może więc tym razem uda się zrobić coś porównywalnego? A gdzie tam. Samara co prawda wyłazi z różnych miejsc kilkakrotnie, ale zamiast przestrachu wywołuje co najwyżej uśmiech. W czasie 100 minut seansu może 10 minut było naprawdę klimatycznych, a prawdziwe ciary pojawiły się tylko raz - gdy rozbrzmiewała znana z poprzedników obłędna muzyka Hansa Zimmera. I tyle.

Jakoś to wszystko się toczy, kolejne karty są odkrywane sprawnie, nie ma miejsca na nudę, ale wszystko jest przeterminowane i przaśne. Nieciekawi bohaterowie, mało ekscytująca tajemnica i oczywiste zwroty akcji nie pomagają. Japończycy wiedzieli, że nie ma sensu ciągnąć dłużej tej opowieści, więc postanowili się tematem pobawić i stworzyli niedawno The Grudge vs The Ring (lub, jeśli wolicie, Sadako vs Kayako), w którym duchy będą się naparzać niczym Godzilla i King-Kong. Amerykanie chcieli podejść do sprawy poważnie, ale wyszedł im nikomu niepotrzebny film szarpiący strunę nostalgii. Niby ogląda się to nie najgorzej, ale po co? W nomenklaturze Filmwebu - ujdzie, czyli 4/10.

PS Niewybaczalnym grzechem marketingowców było umieszczenie w zwiastunie ostatniej sceny filmu. Tej zupełnie najostatniejszej. Serio.

fsm
4 lutego 2017 - 17:43