Ryse: Son of Rome to w sumie niezła gra. Gdybym nie wiedział, kto ją zrobił i co było jej głównym zadaniem po premierze, to mógłbym uznać, że jest więcej niż niezła. Po spędzeniu z nią nieco ponad pięciu godzin zapamiętam trzy rzeczy: jeśli się uruchomi na Twoim komputerze, to będzie ładnie wyglądać niezależnie od ustawień - grałem z teksturami na "low", to wiem; nawet naparzanie na chybił-trafił podczas QTE zaowocuje ładną i krwawą animacją pokonania przeciwnika; polski tytuł tej gry brzmiałby Powztań synu Rzymu. I w sumie mógłby, bo przecież główny bohater nazywa się Mariusz. No to hejże z tą recenzyjką!
Jeśli ktokolwiek miałby jakieś wątpliwości w kwestii pochodzenia Ryse, ten straci je w momencie, gdy ujrzy menu - kafelkowa struktura żywcem wyrwana z interface'u Xboksa mówi wszystko. Zresztą - cała gra jest niemiłosiernie konsolowa z wszystkimi tego zaletami i wadami. Powiadomienia na ekranie, sposób prowadzenia postaci, pozorny rozmach, skupienie się na tylko jednej rzeczy - naparzaniu (co nie oznacza że wszystkie konsolowe gry takie są - wręcz przeciwnie, ale użyłem tego okrutnego skrótu, bo jestem leniwy i tak mi było wygodnie). Generalnie Ryse: Son of Rome to taki ubogi god-of-warowski slasher bazujący na klimacie filmu Gladiator. I grało się weń całkiem przyjemnie, ale w życiu nie uznałbym tego tytułu za tzw. system seller. Kto kupił Xboksa One tylko po to, by zatopić się w rzymskim, krwawym klimacie na długie wieczory, ten pewnie poczuł się zawiedziony. Kto wydał na grę maksymalnie kilkanaście dolarów na Steamie i ma mocną maszynę, powinien być zadowolony.
W Ryse gra się następująco: leci scenka przerywnikowa (wow, jakie ładnie animowane postacie, mnóstwo detali, bardzo dobrze zrobione ruchy warg), potem filmik zmienia się w grę (całkiem estetyczne to wszystko, efektów tona, a te brzydkie tekstury wcale nie takie brzydkie) i idziemy: ciachu-ciachu-ciachu-uniku-ciachu. Raz na jakiś czas możemy odpalić "czara" - wszystko spowalnia, a dzielny Mariusz zamienia się w blender z wkładem do szatkowania barbarzyńców, a poza tym do znudzenia przeprowadzamy egzekucje na osłabionych oponentach. Gdy pojawia się odpowiednia ikona, gra pozwala (przywiązując wagę do mnóstwa okrwawionych szczegółów) odcinać ręce, przebijać gardła, ogłuszać tarczą i wdeptywać twarze w różnych konfiguracjach. Ale zaraz... nie wcisnąłem właściwego guzika. Udało się i tak? A i owszem - po prostu nieudane QTE nagradzane jest mniejszą ilością punktów, zaś animacja jest równie ładna, jak przy QTE wykonanym poprawnie. Potem idzie się dalej, podziwia widoczki, ogląda kolejną scenkę, naparza, ogląda, odcina, podziwia. I tak przez 5-6 godzin, bo przecież chyba nikt nie gra w tryb multiplayer w Ryse? Ja strasznie nie gram.
Historia w grze jest bardzo pretekstowa i choć motywem jest fabularny samograj, czyli zemsta, to zaskoczeń brak. Fabularnego zwrotu można się domyślić po kilkunastu minutach zabawy, zaś całkiem ładnie pokazana symboliczna zmiana naszego bohatera w mitycznego Damoklesa została spaprana idiotycznym przypomnieniem scen sprzed 2 godzin, bo ktoś na pewno przypadkiem zapomniał wszystko, co do tej pory zobaczył. No ale: fajnie dobrane głosy i cudownie ohydna rzymska szlachta nakazują przeć do przodu, aż do wykonania zadania. Dla porządku dodam jeszcze, że postać naszego herosa można ulepszać, ale - poza wydłużeniem paska zdrowia i paska skupienia (odpowiedzialnego za spowalnianie czasu), większość nie miała dla mnie żadnego znaczenia. I to tyle... Pomyśleć, że taką grę serwuje Crytek na start nowej konsoli? Jako graficzny popis sprawdza się wyśmienicie. Jako coś wartego dłuższego zapamiętania - nie. Ale bawiłem się nieźle.
A teraz obiecana w tytule galeria z teksturami na "low". Jedyna w Internecie! Szok!