L.A. Noire czyli w mojej opinii jedna z bardziej niedocenianych gier w historii - Foma - 7 lutego 2017

L.A. Noire, czyli w mojej opinii jedna z bardziej niedocenianych gier w historii

W tym roku od premiery detektywistycznej perełki od Team Bondi, L.A. Noire, minie 6 lat. Czy to dużo? Cóż... wydawać by się mogło, że nie, chociaż jest to czas wystarczający na wywołanie globalnego konfliktu (vide II wojna światowa) bądź też – z rzeczy bardziej przyziemnych – ukończenie studiów magisterskich i zasilenie grona bezrobotnych wykształciuchów. W świecie elektroniki i nowinek technologicznych jest to jednak okres bardzo długi (kto zliczy, ile nowych modeli smartfonów zaserwowały nam przez te lata Apple i Samsung?). Podobnie rzecz ma się z grami video, gdyż niewiele z nich jest w stanie przetrwać technologicznie i graficznie taką próbę czasu. Jak to wygląda w przypadku dziecka Australijczyków i dlaczego L.A. Noire jest według mnie dzieckiem zapomnianym? Już mówię...

Ostatnio wszyscy w mniejszym lub większym stopniu zachwycają się trzecią częścią Mafii wychwalając, jaki to w niej klimat, jaka historia, jaka technologia i grafika. No po prostu absolutny top gier gangsterskich! Okej, przyznaję, że w Mafię III jeszcze nie grałem, chociaż jestem wielkim fanem serii i „jedynka” jest grą, do której wracam nawet teraz, ale... no właśnie, ale... To. Już. Kiedyś. Było! Oczywiście nie w tej samej formie et cetera, ale jednak. I tym czymś było właśnie L.A. Noire.

W kwestii klimatu i fabuły to jest naprawdę absolutny top gier, w które grałem. Naprawdę czuć klimat zarówno powojennego Los Angeles ze wszystkimi jego problemami czy mrocznymi kartami, jak też charakterystyczne dla czarno-białego kina lat 30. 40. noir. Widać, że twórcy insprowali się kultowymi hollywoodzkimi produkcjami takimi jak Chinatown czy L.A. Confidential, co dało fenomenalny moim zdaniem efekt. Phelps jako główny bohater jest postacią tak świetnie napisaną, że jego historia mogłaby starczyć na kilka dobrych powieści kryminalnych. Dodajmy do tego Kelso, jako jego przeciwieństwo i niejako drugiego głównego bohatera, współpracowników z poszczególnych posterunków policji, parę klasycznych szwarccharakterów i otrzymujemy gotowy przepis na bogatą, głęboką historię, której background story jest w moim mniemaniu po prostu majstersztykiem. Przyznaję, jestem maniakiem filmów noir, więc taka opinia dla wielu z Was może być na wyrost i nie będziecie podzielać mojego entuzjazmu, ale z drugiej strony sądzę, że działa to w dwie strony, ponieważ „siedząc” trochę w kinie, którego roczniki odstraszają większość moich znajomych potrafię jednak wyczuć  „to coś”. Dlatego właśnie uznaję, że klimat i filmowość L.A. Noire są na najwyższym poziomie. Podczas pierwszej rozgrywki immersja była tak wielka, że niektóre sceny z końcówki gry prawie wyciskały łzy z oczu i powodowały emocje podobne jak przy negatywnym zakończeniu Wiedźmina 3 czy nomen omen wspomnianej wcześniej Mafii „jedynki”.

Ale w porządku, nie każdy musi się rozpływać nad klimatem i historią. Dla wielu są one ważne, jeśli nie wręcz najważniejsze, ale technologia, grafika i gameplay odgrywają równie ważną rolę w grach. Na tym polu L.A. Noire zostawia konkurencję bardzo bardzo daleko w tyle, a wszystko za sprawą rewelacyjnej i niespotykanej chyba w żadnej grze z tego okresu (i w sumie w wielu późniejszych również) mimice osiągniętej dzięki połączeniu nowatorskiej technologii MotionScan oraz klasycznej grafiki. Całość daje tak realistyczny efekt, że początkowo aż trudno się do niego przyzwyczaić, lecz z czasem zaczynamy coraz bardziej doceniać ogrom pracy Australijczyków. Zwłaszcza, że technologia ta nie jest tylko dodatkowym wodotryskiem i popisem technologicznym, lecz znajduje realne przełożenie na rozgrywkę – czasami na pierwszy rzut oka widać, czy podejrzany unika naszego wzroku i po prostu kłamie, ale innymi razy musimy się mocno zastanowić, czy  nasz rozmówca po prostu się nie boi albo nie jest zestresowany zaistniałą sytuacją. Aż dziwne, że więcej gier nie korzysta z pełnego MotionScanu w takim stopniu, co L.A. Noire.

Poza samą mimiką graficznie i gameplayowo gra też prezentuje się dobrze. Znajdowanie poszlak, rozmowy z podejrzanymi, bardzo efektowne pościgi (zwłaszcza te samochodowe) i strzelaniny z częściową destrukcją otoczenia dopełniają filmowości i gangsterskości otoczki. Scorsese powinien być dumny mimo, że tym razem stajemy po stronie Tych Dobrych, a nie mafii.

Kończąc swój debiutancki i nieco chaotyczny wywód mam nadzieję, że chociaż część z Was z czystej ciekawości sięgnie po „zapomniane dziecko Rockstara” (co jakiś czas trafia się gdzieś korzystna cena, a wydane w 2015 roku spolszczenie zdecydowanie ułatwia rozgrywkę)  i – kto wie – może zacznie je darzyć równie mocną sympatią jak w moim przypadku. Świat dobrych gangsterskich gier TPP nie kończy się na GTA i Mafii. Pozostaje tylko żałować, że w wyniku problemów i konflitków najprawdopodobniej nie ujrzymy nigdy kolejnego dzieła tych samych twórców, czyli Whore of Orient...

PS. Zainteresowanych odsyłam zarówno do GOL-owych tekstów i materiałów video, jak też gameplayów na YT – tylko nie zaspojlerujcie sobie za bardzo! No i oczywiście zapraszam do dyskusji.

Foma
7 lutego 2017 - 17:47