Na dniach na ekrany polskich kin wejdzie ósma już część „Szybkich i wściekłych”. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się tej filmowej serii, której sukces jest rzeczą unikatową we współczesnym kinie i prowadzi do kilku ciekawych wniosków.
Za oceanem „Szybcy i wściekli 8” zaczęli już święcić triumfy. Otwarcie w Stanach wyniosło 98 milionów dolarów, co stanowi trzeci najlepszy start filmu w USA w kwietniu. Kwietniowy rekord wynoszący 147 milionów dolarów w pierwszy weekend należy zresztą do siódmej części serii. Na całym świecie „Szybcy i wściekli 8” zarobili przez pierwsze dni ponad 530 milionów, wręcz podbijając światowe kina, zwłaszcza na azjatyckim rynku. Nie może dziwić, że producenci chętnie wyłożyli 250 milionów dolarów na produkcję „ósemki”, a kolejne dwie odsłony cyklu zostały już potwierdzone.
A pomyśleć, że jeszcze dziesięć lat temu wydawało się, że „Szybcy i wściekli” znikną z pamięci kinomanów na wieki. Krótkie spojrzenie na historię cyklu o pościgach samochodowych i… wielu innych rzeczach pokazuje wyraźnie, że mieliśmy do czynienia z najbardziej niespodziewanym powrotem z zaświatów w kinie rozrywkowym.
Wszystko zaczęło się w zamierzchłym roku 2001, kiedy to widzowie po raz pierwszy ujrzeli nieodżałowanego Paula Walkera i Vina Diesela. „Szybcy i wściekli” okazali się kasowym hitem i zebrali pozytywne recenzje krytyki jak na prosty konstrukcyjnie film akcji. Szybkie samochody, piękne kobiety, zbrodnia, zabawa w policjantów i złodziei – to wszystko wystarczyło, by przyciągnąć widownię do kin. Oczywiście kluczowe znaczenie miały tu perfekcyjnie zrealizowane sceny pościgów i wyścigów, które w 2001 roku naprawdę robiły wrażenie, a i dziś wcale nie trącą myszką. Kogo z nas nie przeszywał dreszcz emocji, gdy Dominic Toretto i Brian O’Conner ścigali się po ulicy w nielegalnym wyścigu? Całości dopełniała specyficzna chemia między głównymi bohaterami, którzy byli jednocześnie przeciwnikami i prawdziwymi przyjaciółmi. Czego chcieć więcej?
Sequela, oczywiście. Wydawało się, że powrót gwiazdorskiej obsady w kontynuacji takiego hitu to pewnik. Nic bardziej mylnego. W „Za szybkich, za wściekłych” („2 Fast, 2 Furious”) nie zobaczyliśmy ani Vina Diesela, ani Michelle Rodriguez, ani Jordany Brewster. Pierwsza myśl, która przychodzi do głowy to „gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze”, aczkolwiek w 2015 roku Vin Diesel w wywiadzie dla „Variety” przyznał, że Universal oferował mu 25 milionów dolarów za ponowne wcielenie się w Dominica Toretto, jednak on sam uznał, że scenariusz kontynuacji był na tyle mizerny, że nie chciał marnować potencjału postaci. Podobnych oporów nie miał Walker, który stworzył tu dla odmiany duet z Tyrese’em Gibsonem, a na ekranie zadebiutowała postać Romana Pearce’a, który w późniejszych odsłonach miał przeistoczyć się w comic-relief. Do kompletu Ludacris, Eva Mendes i… wielka nuda. Brak emocji znanych z pierwszej części, fabuła z mafią w tle, którą mógłby ułożyć gimnazjalista. Klęska po całej linii, choć film swoje zarobił.
Miano największej klapy w historii serii przypadło jednak części trzeciej (a według chronologii opowiadania, jak się miało okazać, siódmej). „Szybcy i wściekli: Tokio Drift” jest filmem najluźniej związanym z wykreowanym uniwersum. Nie zobaczymy tu żadnej postaci z wcześniejszych filmów za wyjątkiem króciutkiego cameo Vina Diesela w finale nie mającego w żadnym stopniu wpływu na fabułę. W roli głównej Lucas Black jako Shaun Boswell, dwudziestoparolatek grający nastolatka, który przeprowadza się do Japonii i wchodzi w tamtejszy świat wyścigów samochodowych. Treściowo znów wielka nuda, nieciekawi bohaterowie i masa dziur fabularnych. Na plus można zaliczyć przedstawienie postaci Hana, miejscowego mistrza kierownicy który jako jedyny na ekranie pokazywał jakąkolwiek charyzmę i nic dziwnego, że powrócił w kolejnych częściach. Trzeba też dodać, że ta odsłona chyba najbardziej ze wszystkich koncentrowała się na wyścigach, a do jakości scen, gdzie główne role grają auta, trudno mieć zastrzeżenia. Niestety „Tokio Drift” pokazało przy tym, że bez głównych gwiazd ta seria po prostu nie ma sensu.
W tamtym momencie w roku 2006 wydawało się, że „Szybcy i wściekli” mają przed sobą dwie drogi – albo niechybną śmierć, albo zmutowanie w kino klasy B wydawane raz na parę lat na rynek DVD. Nieliczni mieli nadzieję, że Diesel, Walker i spółka jednak dogadają się ze studiem Universal i fani dostaną upragniony prawdziwy sequel „Szybkich i wściekłych”. Cóż, czasem życzenia się spełniają.
Część czwarta zatytułowana „Szybko i wściekle”, która powstała trzy lata później, kontynuowała wątek Dominica Toretto, jego kłopotów, które wyniknęły po pamiętnym finale jedynki i teraz niezwykle skomplikowanej relacji z Brianem O’Connerem. Brian musiał też na nowo przedefiniować swoje uczucia do siostry Doma Mii, powróciła również Michelle Rodriguez jako Letty, w krótkiej, lecz znaczącej dla fabuły roli. Samochody i pościgi wciąż były obecne, jednak twórcy przede wszystkim postawili na pokazanie konfliktu między bohaterami i potyczkę Diesela i Walkera z bezwzględnym bossem narkotykowym. Fabuła, która nużyła w „2 Fast, 2 Furious”, tu stanowiła miły pretekst do ponownego spotkania z ukochanymi postaciami. Emocje, wybuchy, pościgi też, ale nie w takiej ilości, jak kiedyś. Okazało się, że był to przepis na niespodziewany sukces. Film przez wielu traktowany jako ciekawostka i „skok na kasę”, skazywany na porażkę, okazał się wielkim sukcesem, przyniósł prawie 300 milionów dolarów zwrotu i ożywił, zdawało się umarły cykl. Ale to był dopiero początek…
Skok na kasę wyszedł znakomicie? Więc czemu nie skoczyć szybciej, mocniej i wyżej? To hasło musiało przyświecać twórcom, gdy zabrali się za realizację „Fast Five”. Na stołek reżyserski powrócił Justin Lin, a przed kamerę zawitali nie tylko Diesel, Walker, czy Jordana Brewster, ale też inne postaci znane z wcześniejszych filmów. Ponownie zobaczyliśmy Gibsona, Ludacrisa, Sung Kanga w roli Hana, czy uroczą Gal Gadot jako Gisele Harabo, która zadebiutowała w części czwartej. Wszyscy oni stworzyli kolorową i energiczną ekipę, z którą Toretto i O’Conner planowali wielki skok. Ale zaraz, zaraz… kiedy „Szybcy i wściekli” z serii o wyścigach przemienili się w „Ocean’s Eleven”? Właśnie wtedy w roku 2011. Samochody pozostały, ale stanowiły tylko środek, już nie główny cel. Przede wszystkim otrzymaliśmy tu radosną mieszankę heist movie z historią o ściganych przestępcach. A ściganych nie przez byle kogo, bo w roli agenta polującego na naszych ulubieńców objawił się sam Dwayne „The Rock” Johnson. Walki, pościgi, przygotowania i realizacja skoku na bank, trochę przaśnego, acz w tych warunkach miłego dla oka i ucha humoru. Dwukrotnie większy zysk, niż w przypadku czwórki. Tak oto zupełnie nieoczekiwanie Universal stworzył perpetuum mobile.
Co ciekawe, Dieselowi i spółce udało się to, co nie do końca udało się Sylvestrovi Stallone w jego nostalgicznej trylogii akcji „Niezniszczalni” – stworzenie produkcji nastawionej na czystą rozrywkę, efektownej oraz oddziałującej na emocje, nie wymagającej przesadnego myślenia, ale dającej niekłamaną radość z obserwowania świata wielkich pieniędzy, pięknych kobiet, szybkich samochodów, zbrodni. Nieoczekiwanie w „Fast Five” udało się też wykreować galerię sympatycznych bohaterów, którzy wchodzili ze sobą w przeróżne interakcje i z którymi w takowe interakcje chcieli wchodzić widzowie. Aż się prosi, by eksploatować ten schemat, niczym złoże ropy naftowej.
Tak też się stało. Powstanie części szóstej było bardziej oczywiste, niż podatki, a fani dostali jeszcze więcej atrakcji i fajerwerków. Do serii po krótkiej nieobecności powróciła Michelle Rodriguez, ponownie zobaczyliśmy wszystkich bohaterów z poprzedniej odsłony, a na dokładkę dostaliśmy Luke’a Evansa jako głównego przeciwnika naszych herosów i Ginę Carano. Tak, tak, nie myli się ten, kto sądzi, że „Szybcy i wściekli 6” to przede wszystkim pościgi, walki i wybuchy. Ale jak wykonane! Przewagę Justina Lina nad innymi twórcami „popcornowego” kina akcji widać w tym, że skutecznie wykorzystuje atuty postaci i aktorów. Dobrym przykładem w tym filmie była rzeczona Carano, która w kilku scenach pokazała pełen wachlarz chwytów i dźwigni znanych z ringów MMA. Zupełnie inaczej, niż Ronda Rousey w „Niezniszczalnych 3”, której potencjał został zabity niepotrzebnym szybkim montażem. Tak, znów pastwimy się nad Stallone, ale porównanie naprawdę jest na miejscu. The Rock pokazuje tu mięśnie i tężyznę fizyczną, Toretto wymownie milczy, albo wymownie używa charakterystycznej chrypki, Gibson dowcipkuje i tak dalej, i tak dalej. Całość pędzi do przodu z włączonym nitro, my zajadamy popcorn. Wydawać by się mogło, że maszyneria lepiej chodzić po prostu nie może…
A jednak może Niedługo potem „Szybcy i wściekli” pokazali, że ta seria rozpędza się bardziej i bardziej. Jakby komuś było mało atrakcji w obsadzie, w części siódmej dostaliśmy Jasona Stathama, a także Kurta Russella do kompletu. Ta część ostatecznie zespoliła fabularnie wszystkie odsłony, lokując „Tokio Drift” między szóstką i siódemką wedle chronologii opowieści. Akcja zaproponowana w „siódemce” bardzo często zaprzeczała wszelkim prawom fizyki, a niektóre sceny wydawały się wręcz rozmyślnie przerysowane. Totalna świadomość twórców wiedzących, że robią kino dla dużych dzieci, dała produkcję wręcz przepojoną testosteronem. „Szybcy i wściekli 7” to film, którego scenariusz układaliśmy, gdy jako małe dzieci bawiliśmy się samochodami i figurkami, ale… wszystko jest tu tak zgrabne i bezpretensjonalne, że fani wielkiej rozwałki po prostu muszą być zadowoleni, a ci, którzy oczekiwaliby poważniejszego kina… cóż, muszą pogodzić się z tym, że to nie ten gatunek.
Do niebotycznego sukcesu siódemki, która zgarnęła półtora miliarda dolarów na całym świecie bez wątpienia przyczyniła się tragiczna śmierć Paula Walkera, który niedługo przed premierą zginął w wypadku samochodowym. Jednak nawet gdyby to nie był jego ostatni film i tak przyniósłby krocie. Ma w sobie bowiem wszystko to, czego widzowie oczekują od kina akcji – akcję. Przyprawioną odrobiną nienarzucającego się dramatu i humoru. Prosty, lekki i przyjemny – taki winien być „akcyjniak” i taka jest ta seria. Wielu narzeka na to, że cykl bardzo daleko odszedł od pierwotnego charakteru, a wyścigów samochodowych prawie w nim nie ma. Motywacje krytyków są całkowicie zrozumiałe, a taka transformacja nie każdemu musi pasować, jednak uroku światu Dominica Toretto nie sposób odmówić. Ma on w sobie lekkość, której dziś nie mają filmy akcji czasem niepotrzebnie komplikujące fabułę, czasem nieudolnie ubierające bohaterów w psychologiczną głębię, a czasem po prostu pozbawione ciekawych scen. Fakt, że to „Szybcy i wściekli” zgarniają setki milionów i jako jedyni konkurują w kategorii blockbusterów z komiksowymi adaptacjami, nie świadczy najlepiej o dzisiejszym kinie akcji. Gdzie są następcy Stallone’a i Schwarzeneggera? Czemu seria z Dieselem jako jedyna jest w stanie osiągnąć taki sukces bez klimatów science-fiction i bohaterów w maskach?
To pytanie na inną okazję, a na razie czekajmy na ósmą część „Szybkich i wściekłych”, która odpowie nam na kilka innych pytań, a przede wszystkim na to, czy seria poradzi sobie bez Paula Walkera. Pierwsze wyniki ze Stanów zdają się być dobrym prognostykiem. Czy rzeczywiście tak będzie? Przekonamy się już niebawem.