Szybcy wściekli i nieśmiertelni - MaciejWozniak - 19 kwietnia 2017

Szybcy, wściekli i nieśmiertelni

Na dniach na ekrany polskich kin wejdzie ósma już część „Szybkich i wściekłych”. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się tej filmowej serii, której sukces jest rzeczą unikatową we współczesnym kinie i prowadzi do kilku ciekawych wniosków.

Za oceanem „Szybcy i wściekli 8” zaczęli już święcić triumfy. Otwarcie w Stanach wyniosło 98 milionów dolarów, co stanowi trzeci najlepszy start filmu w USA w kwietniu. Kwietniowy rekord wynoszący 147 milionów dolarów w pierwszy weekend należy zresztą do siódmej części serii. Na całym świecie „Szybcy i wściekli 8” zarobili przez pierwsze dni ponad 530 milionów, wręcz podbijając światowe kina, zwłaszcza na azjatyckim rynku. Nie może dziwić, że producenci chętnie wyłożyli 250 milionów dolarów na produkcję „ósemki”, a kolejne dwie odsłony cyklu zostały już potwierdzone.

A pomyśleć, że jeszcze dziesięć lat temu wydawało się, że „Szybcy i wściekli” znikną z pamięci kinomanów na wieki. Krótkie spojrzenie na historię cyklu o pościgach samochodowych i… wielu innych rzeczach pokazuje wyraźnie, że mieliśmy do czynienia z najbardziej niespodziewanym powrotem z zaświatów w kinie rozrywkowym.

Wszystko zaczęło się w zamierzchłym roku 2001, kiedy to widzowie po raz pierwszy ujrzeli nieodżałowanego Paula Walkera i Vina Diesela. „Szybcy i wściekli” okazali się kasowym hitem i zebrali pozytywne recenzje krytyki jak na prosty konstrukcyjnie film akcji. Szybkie samochody, piękne kobiety, zbrodnia, zabawa w policjantów i złodziei – to wszystko wystarczyło, by przyciągnąć widownię do kin. Oczywiście kluczowe znaczenie miały tu perfekcyjnie zrealizowane sceny pościgów i wyścigów, które w 2001 roku naprawdę robiły wrażenie, a i dziś wcale nie trącą myszką. Kogo z nas nie przeszywał dreszcz emocji, gdy Dominic Toretto i Brian O’Conner ścigali się po ulicy w nielegalnym wyścigu? Całości dopełniała specyficzna chemia między głównymi bohaterami, którzy byli jednocześnie przeciwnikami i prawdziwymi przyjaciółmi. Czego chcieć więcej?

Sequela, oczywiście. Wydawało się, że powrót gwiazdorskiej obsady w kontynuacji takiego hitu to pewnik. Nic bardziej mylnego. W „Za szybkich, za wściekłych” („2 Fast, 2 Furious”) nie zobaczyliśmy ani Vina Diesela, ani Michelle Rodriguez, ani Jordany Brewster. Pierwsza myśl, która przychodzi do głowy to „gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze”, aczkolwiek w 2015 roku Vin Diesel w wywiadzie dla „Variety” przyznał, że Universal oferował mu 25 milionów dolarów za ponowne wcielenie się w Dominica Toretto, jednak on sam uznał, że scenariusz kontynuacji był na tyle mizerny, że nie chciał marnować potencjału postaci. Podobnych oporów nie miał Walker, który stworzył tu dla odmiany duet z Tyrese’em Gibsonem, a na ekranie zadebiutowała postać Romana Pearce’a, który w późniejszych odsłonach miał przeistoczyć się w comic-relief. Do kompletu Ludacris, Eva Mendes i… wielka nuda. Brak emocji znanych z pierwszej części, fabuła z mafią w tle, którą mógłby ułożyć gimnazjalista. Klęska po całej linii, choć film swoje zarobił.

Miano największej klapy w historii serii przypadło jednak części trzeciej (a według chronologii opowiadania, jak się miało okazać, siódmej). „Szybcy i wściekli: Tokio Drift” jest filmem najluźniej związanym z wykreowanym uniwersum. Nie zobaczymy tu żadnej postaci z wcześniejszych filmów za wyjątkiem króciutkiego cameo Vina Diesela w finale nie mającego w żadnym stopniu wpływu na fabułę. W roli głównej Lucas Black jako Shaun Boswell, dwudziestoparolatek grający nastolatka, który przeprowadza się do Japonii i wchodzi w tamtejszy świat wyścigów samochodowych. Treściowo znów wielka nuda, nieciekawi bohaterowie i masa dziur fabularnych. Na plus można zaliczyć przedstawienie postaci Hana, miejscowego mistrza kierownicy który jako jedyny na ekranie pokazywał jakąkolwiek charyzmę i nic dziwnego, że powrócił w kolejnych częściach. Trzeba też dodać, że ta odsłona chyba najbardziej ze wszystkich koncentrowała się na wyścigach, a do jakości scen, gdzie główne role grają auta, trudno mieć zastrzeżenia. Niestety „Tokio Drift” pokazało przy tym, że bez głównych gwiazd ta seria po prostu nie ma sensu.

W tamtym momencie w roku 2006 wydawało się, że „Szybcy i wściekli” mają przed sobą dwie drogi – albo niechybną śmierć, albo zmutowanie w kino klasy B wydawane raz na parę lat na rynek DVD. Nieliczni mieli nadzieję, że Diesel, Walker i spółka jednak dogadają się ze studiem Universal i fani dostaną upragniony prawdziwy sequel „Szybkich i wściekłych”. Cóż, czasem życzenia się spełniają.

Część czwarta zatytułowana „Szybko i wściekle”, która powstała trzy lata później, kontynuowała wątek Dominica Toretto, jego kłopotów, które wyniknęły po pamiętnym finale jedynki i teraz niezwykle skomplikowanej relacji z Brianem O’Connerem. Brian musiał też na nowo przedefiniować swoje uczucia do siostry Doma Mii, powróciła również Michelle Rodriguez jako Letty, w krótkiej, lecz znaczącej dla fabuły roli. Samochody i pościgi wciąż były obecne, jednak twórcy przede wszystkim postawili na pokazanie konfliktu między bohaterami i potyczkę Diesela i Walkera z bezwzględnym bossem narkotykowym. Fabuła, która nużyła w „2 Fast, 2 Furious”, tu stanowiła miły pretekst do ponownego spotkania z ukochanymi postaciami. Emocje, wybuchy, pościgi też, ale nie w takiej ilości, jak kiedyś. Okazało się, że był to przepis na niespodziewany sukces. Film przez wielu traktowany jako ciekawostka i „skok na kasę”, skazywany na porażkę, okazał się wielkim sukcesem, przyniósł prawie 300 milionów dolarów zwrotu i ożywił, zdawało się umarły cykl. Ale to był dopiero początek…

Skok na kasę wyszedł znakomicie? Więc czemu nie skoczyć szybciej, mocniej i wyżej? To hasło musiało przyświecać twórcom, gdy zabrali się za realizację „Fast Five”. Na stołek reżyserski powrócił Justin Lin, a przed kamerę zawitali nie tylko Diesel, Walker, czy Jordana Brewster, ale też inne postaci znane z wcześniejszych filmów. Ponownie zobaczyliśmy Gibsona, Ludacrisa, Sung Kanga w roli Hana, czy uroczą Gal Gadot jako Gisele Harabo, która zadebiutowała w części czwartej. Wszyscy oni stworzyli kolorową i energiczną ekipę, z którą Toretto i O’Conner planowali wielki skok. Ale zaraz, zaraz… kiedy „Szybcy i wściekli” z serii o wyścigach przemienili się w „Ocean’s Eleven”? Właśnie wtedy w roku 2011. Samochody pozostały, ale stanowiły tylko środek, już nie główny cel. Przede wszystkim otrzymaliśmy tu radosną mieszankę heist movie z historią o ściganych przestępcach. A ściganych nie przez byle kogo, bo w roli agenta polującego na naszych ulubieńców objawił się sam Dwayne „The Rock” Johnson. Walki, pościgi, przygotowania i realizacja skoku na bank, trochę przaśnego, acz w tych warunkach miłego dla oka i ucha humoru. Dwukrotnie większy zysk, niż w przypadku czwórki. Tak oto zupełnie nieoczekiwanie Universal stworzył perpetuum mobile.

Co ciekawe, Dieselowi i spółce udało się to, co nie do końca udało się Sylvestrovi Stallone w jego nostalgicznej trylogii akcji „Niezniszczalni” – stworzenie produkcji nastawionej na czystą rozrywkę, efektownej oraz oddziałującej na emocje, nie wymagającej przesadnego myślenia, ale dającej niekłamaną radość z obserwowania świata wielkich pieniędzy, pięknych kobiet, szybkich samochodów, zbrodni. Nieoczekiwanie w „Fast Five” udało się też wykreować galerię sympatycznych bohaterów, którzy wchodzili ze sobą w przeróżne interakcje i z którymi w takowe interakcje chcieli wchodzić widzowie. Aż się prosi, by eksploatować ten schemat, niczym złoże ropy naftowej.

Tak też się stało. Powstanie części szóstej było bardziej oczywiste, niż podatki, a fani dostali jeszcze więcej atrakcji i fajerwerków. Do serii po krótkiej nieobecności powróciła Michelle Rodriguez, ponownie zobaczyliśmy wszystkich bohaterów z poprzedniej odsłony, a na dokładkę dostaliśmy Luke’a Evansa jako głównego przeciwnika naszych herosów i Ginę Carano. Tak, tak, nie myli się ten, kto sądzi, że „Szybcy i wściekli 6” to przede wszystkim pościgi, walki i wybuchy. Ale jak wykonane! Przewagę Justina Lina nad innymi twórcami „popcornowego” kina akcji widać w tym, że skutecznie wykorzystuje atuty postaci i aktorów. Dobrym przykładem w tym filmie była rzeczona Carano, która w kilku scenach pokazała pełen wachlarz chwytów i dźwigni znanych z ringów MMA. Zupełnie inaczej, niż Ronda Rousey w „Niezniszczalnych 3”, której potencjał został zabity niepotrzebnym szybkim montażem. Tak, znów pastwimy się nad Stallone, ale porównanie naprawdę jest na miejscu. The Rock pokazuje tu mięśnie i tężyznę fizyczną, Toretto wymownie milczy, albo wymownie używa charakterystycznej chrypki, Gibson dowcipkuje i tak dalej, i tak dalej. Całość pędzi do przodu z włączonym nitro, my zajadamy popcorn. Wydawać by się mogło, że maszyneria lepiej chodzić po prostu nie może…

A jednak może Niedługo potem „Szybcy i wściekli” pokazali, że ta seria rozpędza się bardziej i bardziej. Jakby komuś było mało atrakcji w obsadzie, w części siódmej dostaliśmy Jasona Stathama, a także Kurta Russella do kompletu. Ta część ostatecznie zespoliła fabularnie wszystkie odsłony, lokując „Tokio Drift” między szóstką i siódemką wedle chronologii opowieści. Akcja zaproponowana w „siódemce” bardzo często zaprzeczała wszelkim prawom fizyki, a niektóre sceny wydawały się wręcz rozmyślnie przerysowane. Totalna świadomość twórców wiedzących, że robią kino dla dużych dzieci, dała produkcję wręcz przepojoną testosteronem. „Szybcy i wściekli 7” to film, którego scenariusz układaliśmy, gdy jako małe dzieci bawiliśmy się samochodami i figurkami, ale… wszystko jest tu tak zgrabne i bezpretensjonalne, że fani wielkiej rozwałki po prostu muszą być zadowoleni, a ci, którzy oczekiwaliby poważniejszego kina… cóż, muszą pogodzić się z tym, że to nie ten gatunek.

Do niebotycznego sukcesu siódemki, która zgarnęła półtora miliarda dolarów na całym świecie bez wątpienia przyczyniła się tragiczna śmierć Paula Walkera, który niedługo przed premierą zginął w wypadku samochodowym. Jednak nawet gdyby to nie był jego ostatni film i tak przyniósłby krocie. Ma w sobie bowiem wszystko to, czego widzowie oczekują od kina akcji – akcję. Przyprawioną odrobiną nienarzucającego się dramatu i humoru. Prosty, lekki i przyjemny – taki winien być „akcyjniak” i taka jest ta seria. Wielu narzeka na to, że cykl bardzo daleko odszedł od pierwotnego charakteru, a wyścigów samochodowych prawie w nim nie ma. Motywacje krytyków są całkowicie zrozumiałe, a taka transformacja nie każdemu musi pasować, jednak uroku światu Dominica Toretto nie sposób odmówić. Ma on w sobie lekkość, której dziś nie mają filmy akcji czasem niepotrzebnie komplikujące fabułę, czasem nieudolnie ubierające bohaterów w psychologiczną głębię, a czasem po prostu pozbawione ciekawych scen. Fakt, że to „Szybcy i wściekli” zgarniają setki milionów i jako jedyni konkurują w kategorii blockbusterów z komiksowymi adaptacjami, nie świadczy najlepiej o dzisiejszym kinie akcji. Gdzie są następcy Stallone’a i Schwarzeneggera? Czemu seria z Dieselem jako jedyna jest w stanie osiągnąć taki sukces bez klimatów science-fiction i bohaterów w maskach?

To pytanie na inną okazję, a na razie czekajmy na ósmą część „Szybkich i wściekłych”, która odpowie nam na kilka innych pytań, a przede wszystkim na to, czy seria poradzi sobie bez Paula Walkera. Pierwsze wyniki ze Stanów zdają się być dobrym prognostykiem. Czy rzeczywiście tak będzie? Przekonamy się już niebawem.

MaciejWozniak
19 kwietnia 2017 - 18:16