Wizualne szaleństwa Ritchie'ego. Recenzja filmu 'Król Artur: Legenda miecza' - MaciejWozniak - 27 czerwca 2017

Wizualne szaleństwa Ritchie'ego. Recenzja filmu "Król Artur: Legenda miecza"

W świecie opanowanym przez ekranizacje komiksów coraz trudniej odnaleźć ciekawą produkcję fantasy z nieco innej beczki. Dlatego też choć najnowszy film Guy’a Ritchie’ego ma swoje wady, średniowieczna przygoda osnuta wokół legendarnego Króla Artura i Excalibura uraduje niejednego fana tego typu kina.

Artur, Rycerze Okrągłego Stołu, Excalibur, Czarodziej Merlin – bohaterowie jednej z najsłynniejszych angielskich legend wielokrotnie nawiedzali mały i wielki ekran w rozlicznych wcieleniach, poczynając od wielkich epickich widowisk jak „Król Artur” Antoine’a Foqua z 2004 roku, przez filmy animowane, a skończywszy na rozmaitych wariacjach takich jak „Rycerz Króla Artura” z Seanem Connerym i Richardem Gere. Kilka lat temu twórcy serialu „Camelot” starali się nadać legendzie nieco bardziej brutalny sznyt, kreując świat podobny w swej istocie do „Gry o Tron”, jednak serial z Evą Green nie ostał się za długo. W „Królu Arturze: Legendzie miecza” Guy Ritchie, jak to on, prezentuje swoje własne unikatowe podejście, nie stroniąc od typowych dla niego stylistycznych zabaw. Choć nie zawsze jego pomysły się sprawdzają, często przynoszą wyśmienity efekt, spektakularną akcję i wciągającą narrację.

Kto zna kultowe filmy Ritchie’ego takie jak „Porachunki”, czy „Przekręt”, tudzież widział „Sherlocka Holmesa” z Robertem Downeyem Jr i Jude’em Law, ten wie, czego się spodziewać. Czy to współczesność, czy XIX wiek, czy średniowieczna Anglia w kinie tego reżysera zawsze uświadczymy licznych zabawnych monologów bohaterów prezentujących dynamicznie zmontowane retrospekcje, lub futurospekcje, uświadczymy szybkiego montażu sklejającego wspominane migawki zdarzeń w szaloną karuzelę wysmakowanych ujęć, wreszcie zostaniemy uraczeni wszelkimi dobrodziejstwami slow motion i dynamicznych zbliżeń prezentujących wszelakie pojedynki. Wszystko to zaś skąpane w chłodnej tonacji obrazu, co razem tworzy zarazem wrażenie nowoczesności, jak i poczucie obecności w średniowiecznych zamkach i wrzosowiskach sprzed wieków.

Choć Ritchie przedstawia dość typową historię o walce dobra ze złem, szukaniu powołania wojownika i wielkiej bitwie o władzę, jego stylistyczne szaleństwa sprawiają, że te momenty fabuły, które mogłyby nudzić, wyglądają ekscytująco. Dotyczy to na przykład sekwencji przedstawiającej dorastanie bohatera, która niezwykle dynamicznie i płynnie przenosi nas do kolejnego rozdziału opowieści, czy też licznych scen pojedynków na miecze, gdzie spowolnienie obrazu pozwala się bardziej nacieszyć chrzęstem żelaza. Co prawda chwilami Ritchie przesadza ze stylistycznym rozpasaniem i tam, gdzie przydałaby się dłuższa i ciekawsza scena dialogowa lepiej dookreślająca bohaterów, niepotrzebnie skraca dystans, jednak niesieni efektowną narracją, łatwo wybaczamy mu takie potknięcia.

Nie ulega wątpliwości, że ów styl tak pozornie nieprzystający do średniowiecznego kina przygodowego, sprawdził się tu nad wyraz dobrze, dając drugi oddech arturiańskiej legendzie. Mogło być jeszcze lepiej, gdyby bohaterowie owej legendy byli ciekawiej zarysowani i można było poczuć z nimi silniejszą więź. Zarzut ten nie dotyczy tytułowego herosa, który w kreacji znanego z „Synów Anarchii” Charliego Hunnama zgrabnie łączy cechy walczącego o przetrwanie prostego młodzieńca z odznaczającym się bohaterstwem i honorem wojownikiem. Nie dotyczy także Jude’a Law, który w diabolicznej roli głównego adwersarza Artura odznacza się przerażającą elegancją. Gorzej jest niestety z resztą postaci, które na drugim planie są w zasadzie tylko tłem i dodatkiem. Największym problemem jest pomagająca Arturowi Czarodziejka grana przez hiszpańską aktorkę Astrid Berges-Frisbey, która raz że nie posiada interesującej osobowości, a dwa że grana jest nad wyraz sztucznie. Właściwie dobrze wypada tylko w scenach, w których pokazuje swoje czarodziejskie moce, co w sumie nie jest zasługą jej samej, ale dobrze przemyślanej akcji, dzięki której widzimy wiele cudów, od chmar ptaków toczących bitwy, aż po gigantycznego węża. Znów nieco gorzej stoi poziom wykonania efektów, bo modele nie zawsze prezentują się wiarygodnie, choć sama akcja sprawia, że można przymknąć na to oko.

Jednak mimo pewnych niedociągnięć „Król Artur: Legenda miecza” przynosi dwie godziny zaskakująco udanej rozrywki. Zaskakująco, bo film został przyjęty wyjątkowo chłodno, w szczególnie w Stanach, gdzie poniósł finansową porażkę, zarabiając jak dotąd niecałe sto milionów dolarów przy budżecie o siedemdziesiąt milionów wyższym. Na tak brutalny cios Ritchie z pewnością nie zasłużył, bo choć w przygodach Króla Artura nie ma takiej lekkości i humoru, jakie Brytyjczyk nadał Sherlockowi Holmesowi, ta produkcja fantasy zawiera wszystkie pozostałe cuda z magicznego kuferka mistrza wizualnej ekstrawagancji. Ostatecznie rachunek jest więc bardzo prosty – kto lubi Ritchiego i jest żądny przyjemnej przygodówki osadzonej w klimacie wieków średnich, ten z kina nie wyjdzie zawiedziony.

MaciejWozniak
27 czerwca 2017 - 18:55