Tommy Wiseau jest z Poznania. Ja mieszkam w Poznaniu. Lubię Jamesa Franco. Jego nowy film The Disaster Artist wczoraj w końcu oficjalnie trafił na ekrany naszych kin i jest świetnie oceniany. To wszystko zebrane do kupy mówi jasno: musiałem obejrzeć The Room, żeby godnie przygotować się na premierę TDA. I teraz postaram się ten film zrecenzować tak, jak zrobiłbym to z każdym innym, normalnym filmem. Do dzieła!
Akcja filmu dzieje się w San Francisco "tu i teraz", a na ekranie ujrzymy zmagania grupki osób, których życia zostają ze sobą splątane, a całość jest zanurzona w sosie pikantnych międzyludzkich relacji. Główny bohater, Johnny, jest odnoszącym sukcesy bankowcem. Jest zamożny, ma atrakcyjną narzeczoną i najlepszego kumpla. Poza tym jest człowiekiem o kryształowej duszy, bo pozwolił stanąć na nogi osiemnastoletniemu Denny'emu, któremu kupił mieszkanie i dla którego jest kimś w rodzaju zastępczego ojca. Ale gdyby tak wszystko szło zgodnie z życiowym planem (kariera, miłość, ślub), to film nic by sobą nie reprezentował. Do poukładanego życia Johnny'ego wkrada się zdrada. Najbliższe mu osoby puszczą w ruch machinę, która doprowadzi do daleko idących konsekwencji. Jak w każdym szanującym się dramacie.
The Room jest bowiem dramatem. Niestety nie mówię tu o przynależności gatunkowej. Powstałe w 2003 roku dzieło pana Wiseau przekracza wszelkie granice dobrego smaku i zasłużenie nosi miano jednego z najgorszych filmów w historii kinematografii. Wyobraźcie sobie kilka losowych składowych czyniących dowolny film złym, a gwarantuję, że je tu znajdziecie. Fabuła, która nie podąża bożą ścieżką logiki i konsekwencji - check! Potwornie słabe aktorstwo (z jednym wyjątkiem - pan luźny gangster na dachu) - check! Nieuzasadnione użycie green-screena - check! Ogromne ego autora jest abominacji, wpływające na absolutnie każdy jej aspekt - check! The Room jest zły. The Room jest kulawy. The Room mógłby stanowić encyklopedyczny przykład całej masy błędów popełnionych na każdym możliwym etapie produkcji. Przetrwanie całego seansu za jednym posiedzeniem jest dosyć bolesne... Ale przecież o to chodzi, prawda?
No dobra, zrzućmy ciuszki świętoszkowatej recenzji. Wszyscy dobrze wiecie, czym jest The Room i dlaczego się o nim mówi. To dzieło ekscentrycznego, tajemniczego przybysza z Europy Wschodniej (który utrzymywał, że jego akcent jest nowoorleański), sfinansowane w całości przez niego samego, które jest filmem realizowanym z przerażającą konsekwencją od a do z. Tommy chciał zostać gwiazdą. Na początku wyśmiewany, ślepo wierzący we własny talent, musiał poczekać długie lata, by zostać dostrzeżonym. A wszystko dlatego, że jego kolega z planu, Greg Sestero, napisał książkę The Disaster Artist, opisującą niesamowity proces powstawania The Room. Ale nawet teraz Wiseau jest bardziej ciekawą anomalią, niż artystą, choć nikt nie odmówi mu wizji (jakkolwiek pokręcona by ona nie była).
The Room to dzieło memogenne - sceny "I did not hit her", "Hi doggy" czy "You're teraing me apart" to klasyki na zawsze wpisane w amerykańską popkulturę. Nieudolne sekwencje erotyczne (których w filmie jest mnóstwo, ale trudno nie zauważyć faktu, że jedna jest pokazana dwa razy, a ta z Gregiem jest równie podniecająca co zeznanie podatkowe - głównie dlatego, że aktor nie chciał w niej grać, ale Tommy obiecał mu, że będzie mógł nie ściągać spodni), sceny bez większego sensu wstawione w środek filmu (smokingi i piłka) czy znikające postacie (kolega Peter stał się pod koniec zupełnie innym kolesiem, bo musiał jechać kręcić inny film). Innymi słowy bardzo kosztowna katastrofa, która zaczęła się zwracać, gdy tylko ludożerka odkryła, jak bardzo zabawny jest to film. The Room podbija publiczność na specjalnych pokazach, a Tommy liczy kasę. Czyli najwyraźniej trochę sensu w tym filmie jest, nawet jeśli to brzmi niedorzecznie.
W takim razie pytam - kto z Was obejrzał cały The Room?