Nie umiem odpuścić wizyty w kinie, jeśli mowa o nowym filmie Wesa Andersona. Filmie, który w Polsce pokazał się w groźnym momencie - na kilka dni przed premierą Avengers. Seans był więc spóźniony i taka też jest ta recenzja. Wyspa psów jest jednak obrazem na tyle dobrym i na tyle wyjątkowym, że trzeba go pochwalić nawet w sytuacji zatrważająco niewielkiej liczby pozostałych seansów. No ale kto miał zobaczyć, ten już widział! Hau!
Wes Anderson to król hipsterskiego kina, który dawno temu wypracował swój wielce charakterystyczny styl i zdołał wynieść się ponad tłum filmowców niezależnych. Czyli w sumie już nie jest hipsterem. Ten konkretny Anderson (podobnie jak Paul Thomas) to filmowa marka gwarantująca przeżycie wysokiej próby. Wyspa psów jest jego dziewiątym filmem i drugim animowanym. I znowu jest wyśmienicie.
Rzecz dzieje się gdzieś w niedalekiej przyszłości, kiedy w mieście Megasaki wybucha epidemia psiej grypy, a postawny burmistrz Kobayashi, mężczyzna o surowym i nieustępliwym obliczu, nakazuje wysłać wszystkie szczekające czworonogi na śmieciową wyspę, celem odizolowania ich od społeczeństwa, wszak wirus może zmutować i przenieść się na ludzi. Wcale-nie-przypadkowo Kobayashi-san i jego polityczni sprzymierzeńcy kochają koty. I to nawet mimo faktu, że siostrzeniec burmistrza, mały Atari, posiada dedykowanego mu psa-ochroniarza. On kocha pasa. Pies kocha go. Anderson kocha psy. Widzowie kochają Andersona. Anderson kocha widzów. Efektem jest magiczny, plastyczny, prześliczny film. Każdy, kto widział Fantastycznego Pana Lisa wie, czego się spodziewać. Tym jednak razem jest bardziej egzotycznie.
Doskonałym pomysłem było wyposażenie wszystkich psich bohaterów w głosy mówiące po angielsku, zaś wszystkich ludzi swoje własne, oryginalne, "ojczyste głosy" - czyli Japończycy mówią po Japońsku, bez żadnych napisów. Mechanika jest zresztą wyjaśniona na samym początku filmu, więc nie ma nieporozumień. Jest to źródło wielu sympatycznych żartów i jednocześnie pozwala wytrenować zdolność odczytywania emocji i treści z kontekstu. Języka japońskiego nie znam, ale nie czułem się zagubiony. No i za każdym razem bawiły mnie wypowiadane z silnym akcentem angielskie słówka ("Biscuit-o!"). Wyspa psów jest bardzo zabawna w taki cudownie lekki, niewymuszony, bardzo andersonowski sposób. To ostatnie oznacza, że granica między śmiechem a melancholią jest cienka i często znajdujemy się po obu jej stronach.
Atari jest głównym ludzkim bohaterem filmu, ale to piątka wyjątkowych psów, które pomagają mu odnaleźć jego ukochanego psa-ochroniarza kradnie show. Ogromna w tym zasługa rewelacyjnej poklatkowej animacji oraz obłędnej obsady. Czworonogi mówią głosami Bryana Cranstona, Billa Murraya, Edwarda Nortona, Jeffa Goldbluma i Boba Balabana. A w różnych, różniastych rolach dużych i małych usłyszymy jeszcze m.in.Scarlett Johansson, Frances McDormand, Harveya Keitela, Yoko Ono i Kena Watanabe. Mucha nie siada!
Filmowe wizje Andersona zawsze są wizualnie zachwycające, Wyspa psów nie może być wyjątkiem. Symetryczne kadry (w kilku miejscach pociągnięte do granic absurdu), wielce przyjemne materiały z których wszystko zostało zbudowane, poziome kamerowe jazdy, napisy na ekranie... A teraz dodatkowo twórcy musieli korzystać z wielkiego bogactwa kulturowego Kraju Wschodzącej Wiśni, dzięki czemu Wyspa psów jest niezwykła i niepowtarzalna. Dodatkowy plus za fajny pomysł na pokazywanie obrazu na ekranach...
Nie trzeba kochać psów, by docenić nowe dzieło Wesa Andersona. Co prawda uważam Fantastycznego Pana Lisa za produkcję nieco lepszą, ale tu o zwycięstwie musiałaby decydować fotokomórka. Jest ślicznie, mądrze, zabawnie, prostolinijnie i z sercem. Wes Anderson znowu mierzy wysoko i trafia. Ocena: duże ilości naraz psów. Czyli tak z 8/10.