“Przestańcie szukać easter eggów! Po prostu oglądajcie serial i cieszcie się nim.” - tak grzmi na swoich fanów sam Stephen King. Wszystko dzięki serialowi na kanale HBO - Castle Rock. Nie jest to adaptacja nowego dzieła znanego pisarza, a niezależna historia rozgrywająca się w multiwersum Stephena Kinga, czyli wykorzystująca miejsca i bohaterów dobrze znanych z jego książek. Castle Rock na szczęście nie powiela błędów Spielberga w Ready Player One i nie opiera się wyłącznie na kultowych nawiązaniach. Z łatwością broni się swoją fabułą, bohaterami i coraz bardziej wciągającą tajemnicą.
Już pierwszy odcinek sprawnie odkrywa przed nami istotne elementy układanki. W latach 90. ponure miasteczko Castle Rock żyło zaginięciem dziecka. Mały Henry odnalazł się po 11 dniach na środku zamarzniętego jeziora, bez żadnej skazy na zdrowiu. Następnie jesteśmy świadkami niezwykle wyrafinowanego samobójstwa pewnego emeryta - już w obecnych czasach - a w miejscowym więzieniu strażnicy odkrywają młodego chłopaka przetrzymywanego w tajemnicy, w najbardziej zapomnianym i niedostępnym miejscu. Uwolniony nie mówi nic, poza nazwiskiem wziętego prawnika, którym okazuje się wspomniany wcześniej, już dorosły i wykształcony Henry. Jego powrót do miasta i chęć pomocy dziwnemu więźniowi stopniowo ujawnia coraz bardziej tajemniczą atmosferę całego Castle Rock.
Choć serial nie bazuje na konkretnej prozie Kinga, to jednak bardzo sprawnie naśladuje jego styl i sposób narracji. Wszystko rozkręca się powoli, dostajemy jedynie skrawki informacji i tajemnic, które rozwijają się w coś coraz bardziej niesamowitego. Widać w tym nie tylko zasługę scenariusza, ale i poszczególnych aktorów, którzy dobrze sprawdzają się w swoich rolach, mimo że kojarzymy ich czasem z zupełnie innych klimatów. Tak miałem choćby z Melanie Lynskey, która zawsze będzie dla mnie Rose z Dwóch i pół, ale z każdym odcinkiem coraz bardziej przekonywałem się do jej nieco mniej komediowego występu.
W serialu kuleje za to przedstawienie samego miasta Castle Rock. Twórcy jakby nie mogli się zdecydować, czy ma to być normalna, amerykańska prowincja, gdzie ludzie kupują nowe domy, chodzą na spacery, zakupy, siedzą w barze po pracy, czy jakieś trapione ponurą i dziwną przeszłością miejsce, które nie może się otrząsnąć z ciążącej na nim klątwy. Co chwilę widzimy przykłady jednego i drugiego i za bardzo się to ze sobą kłóci.
Im lepiej znamy książki i filmy Kinga, tym trudniej będzie nam uciec od manii odkrywania easter eggów. Więzienie w Castle Rock to Shawshank w całej swojej okazałości, z dziurą po kuli w gabinecie naczelnika, małego Henry’yego znajduje szeryf Pangborn, który w pewnej scenie odkopuje martwego psa, by sprawdzić czy rzeczywiście nie żyje, a młoda dziewczyna, sporo wiedząca o mieście, nazywa się… Jackie Torrance! Smaczki odnoszą się też do samej obsady - w rolę matki Henry’ego wciela się Sissy Spacek, czyli pamiętna Carrie z wersji z 1976 roku, nową naczelnik Shawshank gra Ann Cusack, czyli siostra aktora pomieszkującego w pokoju 1408, a tajemniczego więźnia rozpoznamy z najnowszej wersji To.
Takich detali jest dużo więcej i każdy odcinek aż kipi od nawiązań, co czasem może rzeczywiście trochę przeszkadza w skupieniu się na fabule. Serial zyskuje za to pewnego rodzaju podwójną głębię. Jest wciągająca atmosfera wielkiej tajemnicy tkwiąca w samej historii, i jest też niesamowitość wynikająca z połączenia tych wszystkich multiwersowych bohaterów, miejsc i zdarzeń. To prawdziwa uczta dla fanów Kinga i solidna produkcja dla fanów seriali.
Trudno powiedzieć, czy Castle Rock będzie pod względem atmosfery czymś w rodzaju Smętarza dla zwierzaków, Lśnienia czy raczej Zielonej mili, choć biorąc pod uwagę liczne nawiązania, może być wszystkim po trochu. Wyemitowane do tej pory cztery odcinki stopniowo zapowiadają na razie postać głównego antagonisty, zostawiając jeszcze sporo miejsca na to, kim może się on okazać. Póki co, warto czekać, by się przekonać!