Jordan Peele to jeden z tych filmowych twórców, który się z czasem lekko "przebranżowił" i idealnie wpisał w zmiany następujące na amerykańskim kinowym rynku. Najpierw komik, teraz oscarowy reżyser i scenarzysta, który woli straszyć i dawać do myślenia. Do tego jest czarnoskóry i robi kino wcelowane głównie w tę grupę etniczną, choć z zabawy spokojnie skorzystają wszyscy. Tak było z jego zaskakującym debiutem Uciekaj! i tak jest z najnowszym filmem - To my.
W tej krótkiej recenzji będzie trochę odwołań do poprzedniego filmu Peele'a, bo podobieństw można naliczyć sporo. Oba filmy to horrory, które raczej nie straszą. Oba filmy mają silnie zarysowane podłoże społeczne. Oba bazują na niezwykle dziwacznych pomysłach, które wymagają daleko posuniętego wybaczania logicznych głupotek. I wreszcie - oba są zacną rozrywką.
To my potrafiło zaczarować już pierwszym zwiastunem - oto zwykła rodzina jedzie sobie na weekend do domku przy plaży i wszystko przebiega zupełnie normalnie aż do momentu, gdy nocą odwiedza ich inna rodzina. Taka dziwna, niepokojąca, odziana w czerwone kombinezony i wyglądająca identycznie. Sobowtóry z piekła rodem. Idealnie dopasowana do obrazów mroczna wersja słynnego hitu "I got five on it" zbudowała unikalny klimat. Pomyślałem - to będzie lepszy film, niż Uciekaj!. Jak się okazało - był lepszy. Ale też nie do końca.
Największy problem, jaki mam z To my, wskażę od razu, choć wchodzenie w szczegóły byłoby ogromnym spoilerem. Gdy Peele zaczyna wyjaśniać, o co tak naprawdę tu chodzi, robi się niedorzecznie. Ten całkiem oryginalny kamień węgielny całej fabuły wymusza u widza zawierzenie niewiary i albo si go zaakceptuje, albo nie. I nie chodzi tu o durne postępowanie bohaterów, to jest racze kwestia "to jest tak bardzo niemożliwe, że nie wiem czy to przeżyję, nawet jeśli uznam to za metaforę". I jeszcze jedna wrzutka: zwrot akcji jest przewidywalny, niestety.
Cała reszta filmu jest jednak na tyle dobra, że można przełknąć powyższe niedociągnięcia. Budowanie napięcia we wstępie jest zrobione po mistrzowsku, zresztą cała pierwsza połowa filmu - powolna, bez szarżowania, z rozmysłem kładąca na planszy wszystkie pionki, jest fajna. Rodzinny luz i codzienne utarczki stopniowo schodzą na dalszy plan, bo przecież oto zbliża się niezły gnój. Jeśli chodzi o motywy horrorowe, to najwięcej potencjalnie strasznych (ale tak naprawdę nie bardzo) momentów ma miejsce już po ataku sobowtórów. A gdy wydaje się, że to już koniec, Peele ujawnia kolejny poziom opowieści. A potem jeszcze jeden. Film rozwija się w bardzo przemyślany sposób, okazjonalnie punktując dreszcze odrobiną humoru (tak samo, jak w Uciekaj!), aż dociera do tego momentu, o którym napisałem powyżej.
To my błyszczy pod kątem aktorstwa - Lupita Nyong'o i Winston Duke odwalili kawał dobre roboty, dodatkowo spotęgowanej przez konieczność grania dwóch ról naraz. Dzieciaki też dają radę, na ich barkach spoczywa zresztą taka sama odpowiedzialność, jak na "rodzinach". Kwestie techniczne są bez zarzutu, ale też nie ma tu miejsca na żadne wizualne szarże - to, co zostało wykorzystane, zostało wykorzystane bardzo dobrze. Podobała mi się muzyka i odpowiednia dawka brutalności.
Jestem pewien, że nowe dzieło Peele'a podzieli widownię nie-amerykańską tak samo, jak to zrobiło Uciekaj!. Bo w gruncie rzeczy są to podobne bardzo filmy, nowszy ma tę przewagę, że wydaje się odważniejszy i trochę lepiej zrobiony. Zapewne niektórzy będą zachwyceni kilkoma poziomami interpretacji, jakie można wysnuć po seansie. ja się po prostu dobrze bawiłem. To my jest inteligentną wizją horroru, która raczej nikogo nie przestraszy, ale każe przez chwilę pomyśleć. I potem albo uzna się, że czas był spędzony dobrze, albo nie. U mnie było to 7/10 :)