Jako zatwiardziały (póki co) pecetowiec, z zazdrością spoglądałem na mogących bawić się mieczami świetlnymi kolegów z konsolami. Jakaż więc była moja radość, gdy okazało się, że Aspyr podjął się trudu przełożenia na myszkę i klawiaturę gry Star Wars: The Force Unleashed.
Jak tylko pojawiła się pierwsza wieść o pecetowej edycji gry wiedziałem, że ją kupię. Nie odstraszały mnie doniesienia o rzekomej słabej optymalizacji (bo komputer nie pierwszej młodości jest), o tym, że oryginał miał sporo niedoróbek i że generalnie mogło być dużo lepiej. Zawsze może być lepiej. A SW:TFU-TUSE (cudowny skrótowiec, nie ma co) to kawał porządnie zrobionej, dobrze napisanej (nagroda za fabułę może nieco na wyrost, ale historia pięknie wpisuje się w uniwersum Star Wars) i wcale nie tak monotonnej, jak niektórzy mówią, gry.
A dlaczego? No cóż... Miecz świetlny? Jest. Kombosy tymże? Są. Moc? Jest, dużo. Kobieta? Też jest. Atrakcyjna oprawa? Jak najbardziej. Niesamowicie budująca klimat muzyka? Nie inaczej. Chce się grać? O tak! A więc grałem, grałem, przerywałem (na spanie), wracałem, grałem i skończyłem szczęśliwy. Mój Starkiller się spisał, a teraz wróci w nowej przygodzie. Więc skoro pierwsze Force Unleashed było dobre, ale mogło być lepsze, to jestem pewien, że drugie lepsze będzie. Bo będzie.