W dzisiejszym odcinku spełniam życzenia - prosiliście m.in. o cosplay i szalone miejsca. Dziś zatem dzielnica przebieranek i ulicznego stylu, Harajuku, oraz nasz nocny wypad do szpitala psychiatrycznego.
Mostek w Harajuku jest centrum wszechświata dla każdego cosplayera.
To tutaj co niedzielę prężą się i pozują przed fotografami.
Wielu przybywa z walizkami, gdzie skrywają również stroje zwykłych ludzi, w które wskakują wraz z końcem dnia. Nawet toalety w metrze na stacji Harajuku zostały podobno powiększone i przyprawione o lustra specjalnie dla tłumów tych przebierańców, którzy dopiero na miejscu przygotowują się do swojej roli.
Niestety, ta niedziela była najbiedniejszą niedzielą w roku - na mostku paradowała tylko garstka cosplayerów. Wszyscy najlepsi pojechali na Tokyo Game Show, na którym my byliśmy dzień wcześniej. Za rok nam już nie uciekną.
Co ciekawe, na każdego przypada przynajmniej jeden fotograf - amatorzy i profesjonaliści korzystają z doskonałych obiektów przed obiektywem. Jeden przydybał i mnie...
Chcieliśmy wmieszać się w tłum i sami wyglądaliśmy osobliwie. Jeden z japońskich fotografów mianujących się "profesjonalnymi" wziął mnie więc za cosplayerkę i zaciągnął na bok (ku konsternacji Krzysztofa). Zrobił sesję zdjęciową, obsypał wizytówkami i obiecał mi wielką karierę w Japonii. Oto efekt jego pracy - psychodeliczne drzewo z Photoshopa. To zdjęcie i tak jest najdelikatniejsze - do pozostałych dodał snujące się u moich stóp kłęby dymu i ogień (!).
Na szczęście było dokąd uciec - Harajuku to przede wszystkim dzielnica sklepików współgrających z jej stylem.
Trudno odróżnić cosplay od dobrego marketingu...
...ale widzieliśmy już tyle, że było nam już wszystko jedno.
Ceny akcesoriów, bibelotów i strojów to od kilkunastu do ponad tysiąca złotych - nic, na co japońskie dzieciaki nie mogą sobie pozwolić.
W wielu sklepach z jakiegoś powodu obowiązuje zakaz robienia zdjęć. Jednak sprzedawca zaczyna protestować dopiero wtedy, kiedy upewni się, że pstryknięto przynajmniej jedno.
Było na co popatrzeć.
Najlepsze sklepy vintage oraz dla gotyckich lolit tylko tutaj.
Chcąc się rozerwać, postanowiliśmy poszukać potencjalnie jednej z najfajniejszych knajp w Tokio - Alcatraz ER. Adresy w Tokio są dość bezużyteczne (dość losowe), więc z pomocą rozmówek szukaliśmy wytrwale.
Kiedy przed piwnicznym wejściem na półpiętrze ukrytego budynku powitał nas wychodzący klient z krwią na koszuli, wiedzieliśmy, że trafiliśmy.
Pielęgniarka w białym lateksie zapytała nas o grupy krwi oraz obecne choroby psychiczne...
...a następnie zakuła w kajdanki i zaprowadziła do celi.
Podano przystawki. Kelnerkę trzeba było wezwać haratając żelastwem po kratach naszej zamkniętej celi, aby wyróżnić się pośród jęków i krzyków.
Za 3000 jenów (ok. 100 złotych) można było zamawiać do woli, bez żadnych limitów...
...w końcu pacjentom tak groźnym, jak Lordareon i Del, nie odmawia się żadnego leczenia.
Nawet drinki podawano w probówkach, strzykawkach albo jako kroplówkę.
Mój drink nazywał się "poison", miał kolor ciemnozielony i smak trucizny. Szaleniec obok to Jakup Tepper z niezgrani.pl.
Jednak ani na moment nie zapomnieliśmy, gdzie jesteśmy.
Klimat dopieszczony na każdym centymetrze.
Każdy gość pożałuje, że wychodził z celi.
Ślady krwi po nieposłusznych pacjentach są wszędzie - nawet w toalecie.
Barek. Trzeba było po prostu wezwać pielęgniarkę do celi...
Więcej - jak zwykle - w kolejnym odcinku.
Co sądzicie o Alcatraz ER? Czy takie miejsce przyjęłoby się w Polsce?