Pierwszy Call of Duty był objawieniem. Drugi dobrą grą. Potem równia pochyła i gdzieś zamajaczył pierwszy Modern Warfare. A potem znowu ślizgawka.
Do Black Ops podobnie jak do większości poprzednich CoD-ów podchodziłem jak do jeża. Od premiery pierwszej części minęło ponad 7 lat a rdzeń rozgrywki do tej pory nie zmienił się nawet na jotę. Wszystko tu jest przewidywalne, wszystko obwarowane jest masą głupich, nie przystających do dzisiejszego świata ograniczeń. A jednak, o zgrozo, to jedna z najlepiej sprzedających się marek na świecie. Skąd ten paradoks?
Po skończeniu Black Ops nie będę go wspominał z sentymentem. Połowę zabawy zepsuli mi sami autorzy proponując niemal niegrywalnego przez problemy techniczne bubla. Dopiero nowe Catalysty 10.11 załatwiły sprawę. Druga połowa poza w końcu płynną animacją i wielokrotnie pokazywaną na różnych filmikach misją, w której zasiadamy za sterami (akurat, można latać tylko prawo, lewo) śmigłowca, to te same skrypty ujawniające głupotę spawnujących się dziesiątkami przeciwników.
Wydumana fabuła ocierająca się o absurd i tak jest o klasę lepsza niż desantujący się w McDonaldzie rosyjscy żołnierze, więc muszę zapisać ten element Black Opsowi na plus. No i jest nieźle opowiedziana, co też nie jest bez znaczenia.
Call of Duty to już co najmniej od kilku części nie jest żadne rasowe FPP. To odrębny gatunek tramwajowego celowniczka, w którym siedzący przy monitorze gracz służy tylko za obiekt przyduszający klawisz strzału. Klasa sama w sobie. Jest kolorowo, są wybuchy, wydawca czerpie krociowe zyski, gracze się ślinią i wszyscy są zadowoleni. Jak to dobrze, że nikt nie porywa się na tworzenie klonów tej serii. Nasze portfele mogłyby tego nie wytrzymać.
PS. Powyższa ocena nie dotyczy trybu wieloosobowego.