Nostalgię można definiować na kilka sposobów, nawet jako chorobę psychiczną, ale na potrzeby tego krótkiego tekstu przyjmijmy, że to raczej tęsknota za czasem może i słusznie minionym, ale pamiętanym jako coś fascynującego i niezmiernie, nawet po latach, przyciągającego. Stan taki może objawiać się w sposób lekki, służący pogadankom ze znajomymi przy browarze, nieco cięższy, kiedy emocjonalnie wspominamy na balu maturalnym (lub tak, żeby słyszało to pół autobusu w czasie przejazdu tegoż po kocich łbach – autentyk) jak to za pomocą kuszy +1 wystrzelaliśmy w jakimś eRPeGu cały oddział orkowych berserkerów. Stan najcięższy, moim zdaniem, to ten, w którym w ciszy i samotności co jakiś czas powracają w myślach męczące myśli podszeptujące, że oto minęło lat pięć, dziesięć czy dwadzieścia, a jakaś gra, w którą z dowolnych powodów nie zagraliśmy przez ten czas, w naszej wyobraźni urosła do miana Absolutnej Legendy Której Wstyd Nie Znać. I to nawet nie dlatego, że świat się nią zachwycił. Tu do głosu dochodzą raczej osobiste preferencje. Może to być nawet tytuł niszowy, stary i mało komu znany, ale któremu udało się trącić odpowiednią strunę w naszej podświadomości. A nawet taki, który znamy i pamiętamy, ale po latach chcielibyśmy do niego powrócić i potraktować jako odtrutkę na dzisiejsze standardy w branży. Oczywiście nie myślę tu o piętrzącej się przede mną kupce wstydu tytułów, w które jeszcze nie zagrałem lub nie zdążyłem ich skończyć, a przyznanie się do tego w towarzystwie może zostać odebrane niczym puszczenie bąka na kolacji u przyszłych teściów.
Każdy przetrzymuje w podświadomości takie gry. Traktujemy je jak jeńców. Czasem je dokarmiamy i wyprowadzamy na spacerniak. Gramy sami przed sobą rolę dobrego esesmana. Pielęgnujemy wyolbrzymione wyobrażenie starając się jednocześnie wykopać je z głowy traktując jako całkowicie irracjonalne. Raus! Schnell! Kop. I w chwili słabości dorzucenie kaszy do blaszanej miski więźnia.
Każdy przetrzymuje w podświadomości takie gry. Jeżeli twierdzi inaczej, to znaczy, że kłamie. Nie dajcie się nabrać. Dla mnie jest to między innymi King’s Quest VI. Najlepsza, najwspanialsza i najgenialniejsza przygodówka Sierry, w którą nigdy nie zagrałem. Idea poznania przygód Aleksandra towarzyszy mi od czasu, kiedy dawno temu w telewizji zobaczyłem Kazimierza Kaczora przesuwającego kursorem myszki leżącą na plaży deskę pozostałą z wraku rozbitego statku, pod którą leży pierścień. Aleksander podnosi połyskujący przedmiot i chowa go do plecaka. Koniec prezentacji.
Początek magii towarzyszącej mi od wielu lat. Boję się, że kiedy sam spróbuję sięgnąć po ów klejnot, magia rozwieje się i zostaną same piksele. Tłumaczę sobie, że uczeń szkoły podstawowej, jakim wtedy byłem, odbierał nowy wówczas dla niego świat gier jako coś zupełnie niesamowitego i gdyby aktor pokazał dowolnie inny tytuł, to właśnie on byłby dla mnie dzisiaj odnośnikiem w tym terapeutycznym tekście. Być może ta magia porwała mnie tak mocno, bo niewiele wcześniej zaczytany w instrukcję przejścia w jeden dzień ukończyłem na mojej Amidze 1200 znajdującą się na dziewięciu dyskietkach Legend of Kyrandia. Bez opisu niewiele zrozumiałbym z fabuły gry. Czuję się w tym przypadku rozgrzeszony, choć samo zdobycie Kyrandii kosztowało mnie pewnie nie mniej czasu wpatrywania się w żarówki zapalające się w programie XCopy, pokaźne kieszonkowe, wieczorną podróż na drugą stronę miasta, kilka biletów MPK i na szczęście kilkudniowe przeziębienie spędzone przy komputerze.
Terapią z tego uzależnienia jest powyższy tekst i mocne postanowienie, że nie zagram w King’s Questa VI do czasu, aż uda mi się zdobyć oryginalnego boxa z grą na CD-ROM. To asekuracja. W razie gdyby magia faktycznie miała prysnąć, na pocieszenie zostanie mi chociaż kolorowe pudełko.