Mocna odpowiedź na Medal of Honor: Allied Assault - z tym frazesem będziemy na zawsze kojarzyć Call of Duty. Czy warto dzisiaj sięgać po pierwszy odcinek serii? Postanowiłem sprawdzić, co tak naprawdę zmieniło się od marszów ku Reichstagowi w okresie WWII.
Na początek drobna uwaga, która w głównej mierze nie zaważyła na mojej ocenie - CoD okrutnie się zestarzał graficznie. Kiedyś robiło to wrażenie i powodowało opad szczeny. Dziś przeciętny posiadacz kompa z czterordzeniowym procesorem i kartą graficzną za 1000 złotych co najwyżej parsknie śmiechem. Jest megabrzydko, nieestetycznie, kanciasto. Jeżeli oczekujecie od FPSów przede wszystkim graficznych wodotrysków nie odpalajcie Call of Duty - zniechęcicie się po 5 sekundach. Dobra, jedziem dalej...
Apteczki - wiele osób narzekało, że w sequelu zrezygnowano z nich na rzecz regeneracji. W Call of Duty medykamenty dosłownie walają się na mapach (z wyjątkiem ostatnich etapów, tam już trzeba nieźle główkować i grać na pamięć) i sprawiają wrażenie, jakby były wstępem do rewolucji gameplayowej związanej z ich usunięciem ;) Przechodząc grę po raz n'ty po dłuższej przerwie naprawdę rzuciło mi się to w oczy. Tam, gdzie trzeba komp zrzuca Nam zaopatrzenie, więc problemu ze zdrówkiem nie ma.
Spawn pointy wroga - widoczne w ciul, ale nie aż tak irytujące jak w kolejnych częściach. Są 2-3 momenty kiedy gracz powoli odczuwa zmęczenie nacierającymi falami wroga (misja Dom Pawłowa), ale liczba wrogów jest dobrze dobrana. Konkretnie wkurza natomiast patent z backtrackingiem w pewnych etapach. Te wszystkie Hansy, Wolfgangi, Rudolfy, Reinchardty, Heinrichie, Ryśki, Mietki pojawiają się ponownie za naszymi plecami, mimo, iż wcześniej wybiliśmy co do joty obstawę.
Efekciarstwo - Call of Duty w dniu premiery "ownował" konkurencję. Już pierwsza misja, w której lądujemy we francuskim miasteczku podnosi skutecznie ciśnienie. Cechą charakterystyczną dziecka Infinity Ward była rzeźnia. Wymiany ognia, wysypujące się z okien gromady Niemców, ot taki skumulowany chaos na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych.
Klimat - wybitny, ze wskazaniem na bardzo dobry i taki-sobie. Nigdy nie mogłem się wczuć w kampanię brytyjską, za to radziecka to cuuuudo. Niestety brakuje w Call of Duty dobrej linii fabularnej (co zostało naprawione później) i sensownych bohaterów. Ale nie ma tego złego - emocje nakręca przede wszystkim akcja i szturm na Plac Czerwony :)
Muzyka - rewelka.
Grywalność - mocno subiektywna dziedzina. Nie graliście? Zagrajcie, ale z czystej ciekawości, niż z możliwości podjarania się czymś co w każdym kolejnym CoDzie jest ładniejsze oraz intensywniejsze. Moja ostatnia powtórka to misz-masz wypieków na twarzy oraz irytacji - bo jednak w skryptowanych FPSach sporo rzeczy denerwuje.
Długość rozgrywki - ha! Niektóre misje przechodzi się dosłownie w 3 minuty (serio), niektóre w 5 minut (serio), a niektóre w 30 minut, bo są strasznie upierdliwe lub wyśrubowane przez poziom trudności (serio, serio). Z ręką na sercu mogę napisać - hardkorowiec, znający Call of Duty na pamięć przejdzie go w 3-4 h. Standardowo przygoda nie powinna trwać więcej niż 6h. I tyle, kiedyś czas płynął wolniej ;)
Call of Duty wyznaczył pewien trend, pojawili się też następcy, niekoniecznie lepsi (Polacy też przyłożyli do tego rękę). Sam zaś przeszedł długą drogę w tuningowaniu atmosfery i filmowości, co odcinek podnosił poprzeczkę, aż wreszcie dzięki Modern Warfare wylansował się na króla strzelanin. Ogromny sukces, dobra prasa i miażdżący wynik finansowy nie zapowiadają rewolucji. Ale tak czy siak warto w staruszka zagrać, bo to wciąż shooter z jajami, choć trochę archaiczny wizualnie.
Za tydzień jak promotor pozwoli, skrobnę coś o drugiej części. Trzymajcie kciuki :)