Pomysł nakręcenia pełnometrażowej wersji Maczety uważam za zbędny. Fake-trailer w zupełności wystarczył. A jednak Rodriguez pokusił się o ponad 100-minutową historię meksykańskiej zemsty. Cóż, trzeba było to obadać...
Po zakończeniu seansu w mojej głowie zakotwiczyła jedna myśl - gdyby te 100 minut było na takim samym poziomie jak pierwsze 10-15 to nie musiałbym się czepiać. Ale ja lubię się czepiać, dlatego trochę pokrytykuję ;) Rodriguez sprezentował mi zgrywę, która tylko w 50% jest zgrywą, a w 50% polityczną agitką. Rodri po początkowej zabawie konwencją kina grindhouse rzuca się w temat uciśnionych Meksykanów, którzy nie są mile widziani w kraju Barracka Obamy. Dokładając do tego zabrudzony obraz, skiepszczony dźwięk, kultową obsadę aktorską otrzymujemy coś, co powinno bawić i rozrywać na strzępy widza swoją pretensjonalnością. Maczeta brnie jednak w kierunku sam nie wiem jakim. No i na dodatek potrafi znudzić.
Zawiodłem się zwłaszcza na obsadzie. Don Johnson pojawia się dosłownie na minutę, Seagal doczepiony jest na siłę, Lohan oprócz paradowania z biustem nie robi nic ciekawego. Tak naprawdę w Maczecie pierwsze skrzypce grają Trejo, Alba i Michelle R., która notabene nie wygląda jak chłopczyca, tylko jak fajna laska. Wreszcie:) No i na dokładkę mogę dołożyć nijakiego de Niro i szarżującego Faheya, którzy pojawiają się co kilkanaście minut. W konsekwencji wyszedł z tego spęd pupilków reżysera oraz gościnne występy zapomnianych ikon ery Sanyo i Panasonica. Źle nie jest, ale mogło być 100 razy lepiej.
Nie da się ukryć, iż na Maczecie trochę się wymęczyłem. To kolejna produkcja, która została zmasakrowana przez własny zwiastun. Pamiętacie akcję ze zjazdem na jelicie przez okno? To najlepsza scena. Reszta filmu nie ma do niej startu.
Co się podobało:
- konwencja
- wreszcie Trejo ma większą rolę
- Alba
- muzyka (miejscami)
Co dało ciała:
- za dużo polityki w tak niepoważnym filmie
- dużo gwiazd upchniętych na siłę
- słaby środek
- fake'owy zwiastun był o wiele lepszy
OCENA: 5/10