Mortyr, Mortyr, Mortyr… Polska myśl programistyczna zawsze miała w zanadrzu ogrom dziwnych pomysłów. To gry porno i niesamowicie brutalne produkcje od Nekrosoftu, to znowu chyba najdziwniejsza platformówka polskiej sceny growej – Kostucha: Just One Fix, a przecież mieliśmy jeszcze całe zastępy Maluchów i Poldków, Detektywa Rutkowskiego – oj, było tego sporo. Rodzimi twórcy nie zapominali także o II Wojnie Światowej – wszak to temat chwytliwy jak mało który. W teoriach spiskowych, jak doskonale widać na przykładzie pierwszego Mortyra, też byli całkiem nieźli.
Oto bowiem Niemcy wygrywają w cuglach II Wojnę Światową, zaś cały świat ugina się pod pręgierzem rządu hitlerowców. Znalazła się jednak osoba, która odkryła sekret III Rzeszy – w wygranej pomógł tajemniczy artefakt. Zdesperowani naukowcy postanowili odwrócić bieg wydarzeń i skorzystać z wehikułu czasu – w tym celu Jurgen Mortyr wysyła swojego syna Sebastiana do 1944 roku, by zupełnie zniszczyć plany hitlerowców. Oczywiście wszystko poszło nie tak jak trzeba i biedny wysłannik musi przebijać się przez całe zastępy żołnierzy sił wroga.
Prawda, że brzmi bajecznie? Rozgłos towarzyszący premierze był ogromny – bo to gra NASZA, POLSKA, a na dodatek walczymy z Niemcami – czegóż chcieć więcej? Niestety, branżowe serwisy wbrew przewidywaniom nie zaczęły nagle sypać ósemkami i dziewiątkami. Ale jedno trzeba przyznać – pierwszy Mortyr miał swój niesamowity klimat. Mimo wielu niedoróbek technicznych grałem w to bez opamiętania, bez zgryzoty powtarzając kilkanaście razy jeden bardzo upierdliwy etap. I choć teraz większość graczy pamięta głównie pięknie lśniące posadzki i nienaturalne pozy zabitych wrogów, Mortyr zapisał się w mojej pamięci jako przykład polskiej zwyczajności i programistycznej odrębności, którą zresztą można obserwować w niektórych przypadkach do dnia dzisiejszego. I za to ma ode mnie soczystą „siódemkę”.