Ostatnie wydarzenia w rodzimej piłce nożnej wcale nie obracają się wokół tego, czego powinny dotyczyć – czysto piłkarskich wydarzeń, gry reprezentacji czy klubowych rozgrywek w ramach polskiej ekstraklasy, ale kwestii, która średnio co kilka miesięcy powraca do nas jak bumerang – kiboli. Ta niekończąca się plaga po kilku miesiącach względnego spokoju znów daje o sobie znać w sposób – dosłownie – wybuchowy. Problem znowu narasta, a szereg różnorodnych patentów mających zwiększyć bezpieczeństwo na stadionach zakończył się chyba tylko wyłącznie na konferencjach prasowych zwoływanych tuż po nieprzyjemnych stadionowych incydentach. Bo efektów na razie niestety w ogóle nie widać.
Kwestia warszawskich kiboli mieniących się wiernymi kibicami, nierzadko znajdujących się w różnorodnych oficjalnych stowarzyszeniach kibiców, jest znana od dawna. Najbardziej do tego przyczyniła się osoba niejakiego „Starucha”, który wsławił się tym, iż przyłożył Jakubowi Rzeźniczakowi w twarz za „brak zaangażowania w trakcie spotkania”. Fakt, że nierzadko polscy kopacze nie wykorzystują pełni swoich możliwości jest oczywiście niezaprzeczalny, ale to wydarzenie złamało podstawową, wydawałoby się, kwestię nietykalności cielesnej osobistej na linii zawodnik - kibic. A potem – wszyscy doskonale wiemy, jak potoczyła się dalsza historia. Całą odpowiedzialność za konflikt na linii klub - „sympatycy” zrzucono na koncern ITI zarządzający klubem, czemu wyraz dawano w całej gamie różnorodnych, często niecenzuralnych napisów zakrywających trybuny stadionu oraz rzucaniu solidnych ładunków rac, przez które klub ponosił regularne kary w wysokości nierzadko kilkudziesięciu tysięcy złotych, co znacznie obciąża budżet nawet najbogatszego zespołu, jakim jest stołeczna Legia. Po zmianie właścicieli oraz objęciu fotela prezesa przez Bogusława Leśnodorskiego mimo próby nawiązania dialogu z kibolami sytuacja się nie zmieniła, a jej finałem okazały się być niedawne wydarzenia podczas meczu z Jagiellonią, gdy grupa bandytów starła się z przyjezdnymi z Białegostoku i doszło do regularnej bitwy na pięści, race i krzesełka. Przerwanie meczu, strata punktów, wysoka kara finansowa – to wszystko mocno uderzyło w dobre imię klubu, ale chyba najbardziej bolesna może stać się strata wizerunkowa. Legia, promująca się jako klub przyjazny całym rodzinom, praktycznie na własnym karku wyhodowała żmiję, która w absolutnie bezpretensjonalny, wulgarny i bandycki sposób zniszczyła pracę wielu osób próbujących zapełnić nowoczesne stadiony i wypromować piłkarskie spotkania jako rozrywkę dla wszystkich.
Podobne „zezwierzęcenie” kibicowskich obyczajów można zaobserwować również w Krakowie, gdzie od wielu lat toczy się regularna walka na linii Wisła-Cracovia. Abstrahując od regularnych wojenek na ulicach miasta przestępców mieniących się „sympatykami” danego klubu, również i w tej sytuacji na trybunach daleko do ideału. Zamknięcie trybuny na stadionie Wisły w związku z wrzuceniem na murawę środków pirotechnicznych nie tylko nie podziałało kojąco, ale tylko rozeźliło kiboli – na kolejnym spotkaniu race zostały wrzucone na boisko i trybuny z placu położonego tuż obok obiektu. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że stadionowym bandytom na rękę poszły osoby, którym powinno zależeć na bezpieczeństwie i dobrym imieniu klubu – na te harce pozwolili m.in. włodarze znanej wiślackiej restauracji czy osoby zajmujące się ochroną.
To oczywiście tylko najbardziej aktualne przykłady – a przecież można by tu przywołać incydenty związane z pobiciem piłkarza (Robert Jeż w Zagłębiu Lubin), zniszczeniem samochodu piłkarza (Michał Gliwa, również Zagłębie Lubin), nienawiścią słowną intonowaną przez bożyszcze kiboli – gniazdowych, którzy w swoim ubogim słowniku najczęściej posiadają słowa zaczynające się na „k” i „ch”, wyrywanymi krzesełkami, starciami z policją…
Kto na tym traci? Generalnie rzecz ujmując, właściwie wszyscy:
- na stadiony wybudowane za ogromne pieniądze nie warto chodzić, bo albo oberwiemy krzesełkiem po głowie, albo przekleństwem po uszach;
- kluby płacą sowite kary za zachowanie bandy chuliganów, zamiast przeznaczyć je na działania marketingowe czy poprawę bezpieczeństwa;
- piłka nożna staje się produktem po prostu mało atrakcyjnym w tak nieprzyjemnej oprawie;
- sponsorzy i biznesmeni odwracają się od futbolu, co powoduje nie tylko problemy polskich klubów ale i brak środków na szkolenie dzieci i młodzieży;
- a finalnie kończy się to brakiem sukcesów, które przecież są motorem popularności sportu i na które tak wszyscy czekamy.
By choć trochę poprawić sytuację na stadionach, wystarczyłoby podjąć działania. Skuteczne. Właściwie – nawet jakiekolwiek. Tymczasem:
- sądy 24-godzinne po kilku miesiącach aktywnej działalności absolutnie straciły na znaczeniu i stały się centrum wydawania wyroków za drobne przestępstwa i kradzieże;
- rząd o programie „Zero tolerancji dla chuliganów stadionowych” chyba zdążył już zapomnieć;
- ochrona na stadionach w sytuacjach zagrożenia nie kiwnie palcem, bo… sama się boi, z kolei policjanci reagują tylko w ostateczności;
- zakazy stadionowe to chora mrzonka – wystarczy podać przykład meczu Legia - Jagiellonia, po którym do tej pory wydano ledwie 50 (!) zakazów.
A przecież wystarczyłoby przerzucić odpowiedzialność za wykroczenia stadionowe na kiboli. Egzekwować zakazy stadionowe nawet za najmniejsze przestępstwa na trybunach i karać pracami społecznymi oraz wysokimi grzywnami. Zaryzykować eliminację wulgarnego dopingu kosztem konfliktu z fanatykami (w większości będących zwykłymi stadionowymi chuliganami). Wprowadzić dokładniejszą rewizję osobistą i karać za chociażby próbę wniesienia środków pirotechnicznych. Tak niewiele, a jak się okazuje – tak wiele.
Tak – jestem za całą gamą jak najbardziej radykalnych rozwiązań, by wyplenić tę zarazę z polskich stadionów. By pokazać, że dla stadionowej bandyterki nie ma miejsca w polskiej piłce. Odseparowanie kiboli od codziennej działalności klubów to najlepsze, co naszemu futbolowi mogłoby, i musi się przytrafić. Być może niejeden prezes, niejeden trener, niejeden kibic i przede wszystkim – niejeden polityk – za to zapłaci, czy to wizerunkowo, czy finansowo. Przykłady Anglii czy Niemiec pokazują jednak, że jest to gra warta świeczki – tam, gdzie niegdyś beztrosko panoszyli się chuligani, dziś praktycznie nie widać po nich śladu, a na stadionach panuje kapitalna atmosfera.
Chciałbym za kilka lat usiąść na stadionie pośród gamy różnorodnych pasjonatów futbolu, posłuchać kulturalnego dopingu i obejrzeć mecz na całkiem niezłym, piłkarskim poziomie. Jedno zdanie, trzy postulaty, a na ten moment chyba wszystkie niezbyt możliwe do spełnienia. Największym problemem polskiego futbolu, który powstrzymuje większość pozytywnych zmian są oni – kibole. Bandyci. Chuligani. Bez chociaż częściowego rozprawienia się z nimi nie da się rozpocząć gruntownej przebudowy rodzimej piłki. Coraz częściej odnoszę jednak wrażenia, że chyba mało komu się chce – tym bardziej to dziwne, bo przecież rozwiązanie tego problemu leży w kwestii wszystkich choć w niewielkim stopniu zainteresowanych futbolem. Deklaracjami nie wypleni się z naszych stadionów bezmózgów z racami w rękach i „ch…mi” w ustach. Gdyby tak było, pewnie właśnie mielibyśmy najbezpieczniejsze, kulturalne i przyjazne rodzinom stadiony.