Obserwując, jak rok po roku seria NBA 2K ewoluuje w stronę doskonałości można mieć spore wątpliwości, czy ktokolwiek jest w stanie zagrozić jej pozycji, przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie – pogrywając regularnie w kilka ostatnich odsłon wydaje mi się, że jedynym lepszym rozwiązaniem dla fanów basketu jest chyba tylko… wzięcie piłki i zagranie ze znajomymi na najbliższym boisku. Włodarze EA uważają jednak, że każdego króla da zrzucić się z tronu i jakiś czas temu zapowiedzieli powrót święcącej niegdyś triumfy serii NBA Live. No i tak czekamy, czekamy, czekamy, no i czekamy tak od 4 lat i tak prawdę powiedziawszy, na kilka miesięcy przed zapowiadaną premierą wiemy tyle, co nic. Wypatrując nowinek o produkcji studia EA Tiburon czasami czuję się jak były już komisarz ligi NBA David Stern, który podczas lokautu patrzył bezradnie to w stronę zawodników, to w stronę włodarzy klubów. I choć koniec okazał się w miarę szczęśliwy, to wszyscy z nerwów zapewne poobgryzali już swoje paznokcie. Nikt jednak nie powiedział, że w przypadku NBA Live 14 happy-end to jedyne możliwe rozwiązanie.
Oto 5 argumentów potwierdzających tezę, że nowe NBA Live będzie koszykarskim niewypałem:
1. Brak jakichkolwiek konkretów
Siedząc na konferencji EA podczas tegorocznego E3 i widząc długo oczekiwany slajd z tytułem „NBA Live 14” powiedziałem sobie w duchu „No wreszcie, nareszcie będzie jakiś konkret!”. Nic z tego – szum marketingowy był, w końcu pojawił się sam Kyrie Irving, pojawił się również nowy trailer, który raczej nikogo na kolana nie powalił i to w sumie wszystko. Jeszcze większy szok towarzyszył odwiedzinom stoiska EA Sports, na którym miała zostać pokazana próbka nowego NBA. No i faktycznie, próbka została pokazana – mogliśmy przez moment pobawić się kozłującym Kyrie Irvingiem i pobiegać po pustym parkiecie. Jeden z twórców zapytany przeze mnie, dlaczego wciąż nie możemy doczekać się grywalnego dema, odpowiedział z rozbrajającą szczerością „To jedyny fragment gry, który jest na tyle dopracowany, że możemy się nim pochwalić.”. Jeśli na kilka miesięcy przed premierą jedynym elementem składowym gry tworzonej od kilku lat produkcji możliwym do pokazania jest kozłowanie, to cóż, wypada życzyć szczęścia twórcom i liczyć na to, że kiedyś dotrą do animacji rzutu. Tym bardziej, że od czasu targów w Los Angeles ujrzeliśmy tylko okładkę.
2. Zamieszanie z finalną ceną
Choć od kilkunastu tygodni już wiemy, że NBA Live 14 będzie sprzedawane w tak zwanym segmencie „full price” (przez co możemy spodziewać się kwoty rzędu 60 dolarów), to jeszcze kilka miesięcy temu twórcy gry i włodarze EA Sports wcale nie byli tego pewni sugerując, że gra pojawi się tylko i wyłącznie w dystrybucji cyfrowej serwisów Xbox Live Arcade i PlayStation Network w cenie około 15 dolarów. Ostatecznie jednak rakiem wycofano się z tej idei, ale sam pomysł na tego typu system sprzedaży może tylko sugerować, jak wielki ból głowy ma z tym tytułem całe EA – do tej pory nie do pomyślenia było, by gry sportowe (najbardziej dochodowy segment całego koncernu) mogły zostać sprzedawane za cenę niższą niż tradycyjne 50-60 dolców. Oby nie okazało się, że za wygórowaną kwotę otrzymamy produkt, który faktycznie nadaje się tylko i wyłącznie do dystrybucji cyfrowej w cenie kilkunastu zielonych.
3. Ciągle zmieniająca się technologia
Owszem, wiemy już, że NBA Live 14 skorzysta z technologii EA Sports Ignite, będącej owocem wytężonej, blisko dwuletniej pracy programistów i oferującej kolejny szereg usprawnień, ale szczerze powiedziawszy boję się myśleć, ile razy w trakcie procesu developingu zmieniały się narzędzia, za pomocą których twórcy budowali kolejne elementy swojej produkcji. 4 lata to szmat czasu, w których 5 razy zmieniał się silnik graficzny, 10 - pozostałe elementy technologii, 50 - wygląd tej gry, a zapewne 150-krotnie założenia co do finalnego wyglądu tej produkcji. A gdy do tego dołożymy teraz konieczność optymalizacji nowego NBA Live pod PlayStation 4 czy Xbox One, to jestem pełen obaw, czy twórcy, zmieniając non-stop narzędzia pracy, są w stanie podołać i dostarczyć nam produkt, który wizualnie będzie przystawał do współczesnych standardów, a fizyka gry nie stanie się obiektem do kpin i pretekstem do tworzenia setek filmików na Youtube wyśmiewających różnorodne błędy. Oglądając trailer opatrzony napisem "in-game footage", wcale nie jestem o tym przekonany...
4. Bo rozgrywki NBA to przecież nie wszystko…
Choć solą rozgrywki w basket jest oczywiście możliwość wcielenia się w gwiazdy NBA i rozegranie całego sezonu bądź kariery obejmując stery jednego z zespołów, to dzięki ostatnim odsłonom serii NBA 2K wiemy już, że do tej niewątpliwej atrakcji można dorzucić również szereg innych, które czynią grę o koszykówce jeszcze bardziej kompletną. Panowie z 2K Sports w ciągu ostatnich lat zaserwowali nam specjalny tryb poświęcony Michealowi Jordanowi i jego największym osiągnięciom w przeciągu kariery, pozwolili nam też powrócić kilkadziesiąt lat wstecz i pokierować innymi największymi gwiazdami ligi na przestrzeni ostatnich dekad. W tym roku natomiast w grze znajdziemy 14 najlepszych zespołów Euroligi oraz tryb Crew, który powraca do łask po nieobecności w kilku kolejnych odsłonach serii. W NBA Live 14 natomiast znajdziemy… o, przepraszam, przecież my nadal nic o tej grze nie wiemy!
5. Zaufanie i przywiązanie graczy do NBA 2K
Jedna część graczy po czterech latach przerwy od ostatniego NBA Live już pewnie zapomniała o istnieniu tej serii, druga część przerzuciła się na NBA 2K nie mając większego wyboru (i pewnie nie żałuje), a inni może czekają, ale jak będzie słabo, to wrócą do produkcji 2K Sports – postawiłbym 100 dolców na to, że aktualnie tak wygląda podział fanów wirtualnego basketu. Twór 2K praktycznie zdominował rynek (chociaż trudno, żeby tego nie zrobił, nie mając żadnej konkurencji), ale przede wszystkim osiągnął coś, co w dzisiejszych czasach trudno zaobserwować – ta gra naprawdę robi świetne wrażenie pod wieloma względami, a miliony sztuk sprzedanych egzemplarzy to nie tylko zasługa tego, że to jedyna gra o koszykówce, ale również tego, że jest po prostu bardzo dobra. A jeszcze nieco bardziej uwidaczniając sytuację - na dodatek z roku na rok coraz lepsza. A po co zmieniać coś, co jest dobre?
Przez ostatnie lata mieliśmy do czynienia z jasną i klarowną sytuację – NHL to domena EA, NBA to bastion 2K. Teraz mamy do czynienia z zuchwałym skokiem Elektroników na koszykarskie parkiety i oby nie skończyło się to tak, jak w pewnej przepięknej akcji centra Denver Nuggets, JaVale’a McGee (pierwsze dwadzieścia sekund filmu):