Jeżeli myśleliście, że zrecenzowane przez UVI'ego Battle: Los Angeles jest najgorszą grą roku, to muszę Was zmartwić. I to podwójnie. Walka z pozaziemską cywilizacją w Mieście Aniołów na tle Czarnobyl: Terrorist Attack wygląda jak produkt dopracowany, szanujący portfel klienta, a na dodatek doskonale dopasowany pod względem długości rozgrywki i oferowanej zawartości. Jeżeli tytuł jest słaby to krótki czas przejścia całości traktuję raczej jako zaletę. Tymczasem ludzie ze studia Sliden postanowili za 19,90 sprzedać produkt, który śmiało mógłby konkurować ze studenckimi projektami na zaliczenie semestru. Niestety, to produkt Made in Poland.
Jak sama nazwa gry wskazuje, lądujemy w ukraińskich klimatach terroryzmu. Oto grupa nieposłusznych żołnierzy przejęła kompleks elektrowni atomowej i grozi uwolnieniem radioaktywnej chmury, która okolicznym mieszkańcom zrobiłaby niemałe kuku. Do akcji wkracza bohater ostatniej akcji o imieniu Jurij, który kierowany przez gracza postanawia sam rozprawić się z hordami przestępców. Czemu Unia Europejska wysyła jednego spec-komandosa do walki z tysiącem żołnierzy zamiast kilku wyspecjalizowanych grup? Nie mam bladego pojęcia. Ten kretynizm i tak blednie w porównaniu z tym, co dzieje się później. Ale po kolei.
Jest takie ładne powiedzenie - "Nie umiesz? Zostaw.". Sliden powinno pójść za tą maksymą i zaprzestać tworzyć strzelanki, którym bliżej do garażowych produkcji z podziemia, aniżeli pełnoprawnych niskobudżetowców, które wielokrotnie potrafiły mile zaskoczyć. Już pierwsze sekundy spędzone nad tym gniotem wywołują opad szczeny, aczkolwiek nie chodzi tu o wysoki poziom wykonania. Po kliknięciu na ikonę i ustawieniu paru opcji graficznych lądujemy od razu w menu głównym. Zero jakichkolwiek splashscreenów i ekranów ładowania. Loga studia brak, co mnie nie dziwi, bo kto by chciał się przyznać do takiego crapu? Jedziemy dalej.
Odgłosy w menu przypomniały mi Deluxe Ski Jump 4, co chluby ludziom odpowiedzialnym za oprawę nie przynosi, wszak ową symulację skoków narciarskich robi jeden człowiek, a to z automatu ustawia pewne aspekty dźwiękowe na konkretnym poziomie.
Jednakże nie wygląd menu czyni grę słabą, tylko rozgrywka. A tu Czernobyl po prostu przeraża swoją nieudolnością. Pierwsze co rzuca się w oczy to skopany system hitboxów (o ile twórcy takowy zaimplementowali). Na każdego wroga trzeba wywalić co najmniej pół magazynka, a przy okazji mieć nieco szczęścia, bo strefy obrażeń nie istnieją. Jeśli rywal dostanie headshota, to upadnie on na ziemię, by po kilku sekundach wstać i przyjąć dodatkową porcję ołowiu. O jakimkolwiek myśleniu botów na polu bitwy nie ma mowy. W 99% przypadków rozwalamy ukraińskich terrorystów ustawionych na środku areny. Co najśmieszniejsze, gra od czasu do czasu podwyższa cholernie poziom trudności - jeśli nie schowacie się za przeszkodą to możecie być pewni, iż otworzy do Was ogień 10 żołnierzy jednocześnie. Pozostaje wówczas pojedyncza eliminacja metodą "wstań - opróżnij magazynek - kucnij". Zdarzają się również katastrofalne wpadki związane z polem widzenia wrogów. Przede wszystkim komp wyposażony został w system "Eagle Eye", gdyż potrafi dostrzec schowanego za budynkiem gracza. Zdarzyło mi się kilka razy rozpoczynać etap z przygotowanym na przyjęcie głównego bohatera oddziałem nieprzyjaciela (muzyka oznajmia, iż konkurencja wyhaczyła Ciebie z dystansu i przygotowuje się do strzału).
Tytuł ze studia Sliden jest strzelaniną obarczoną kosmiczną ilością skryptów, doprowadzających do niepohamowanego śmiechu. Respawnujący się przeciwnicy to norma powszechna, jednakże w tym przypadku wykonano to niefortunnie. Przykład? W pewnym momencie dostajemy szansę postrzelania z karabinu snajperskiego do wybiegających zza murów kolejnych jednostek, które za wszelką cenę chcą zdobyć pozostawioną na placu walizkę. Terroryści (czy setki żołdaków można nazwać małą armią?) jak po sznurku wchodzą pod lupę z wypisaną śmiercią na ustach.
Czarnobyl: Terrorist Attack jest również przeraźliwie liniowy, a zastosowane ograniczenia w wyborze ścieżki to kolejna oznaka amatorszczyzny. Wyobraźcie sobie, iż niewidzialne/widzialne ściany zastąpiono...skażonym terenem. Nie wolno Ci zboczyć z głównej drogi, bo zostaniesz napromieniowany. Oczywiście AI to nie dotyczy - oni i tak zaraz umrą od twojej broni.
Za oprawę graficzną odpowiada uznany, rewolucyjny i wypchany nowinkami silnik graficzny Argon 4. Eeeeee, uznany? Dobra, żartowałem. Oprawa gry puka w dno od spodu. Przekręcony kontrast obiektów, kiepski HDR, ubogie w detale mapy (czy naprawdę najpopularniejszym samochodem w tych rejonach jest czerwona Wołga?) - mogę tak wymieniać w nieskończoność. Po przejściu 4-5 misji miałem ochotę sobie rzygnąć z nudów, a następnie zapłakać na wyglądem otoczenia. Chociaż nie. Nie jest mi żal tej gry. Płakać to musi dystrybutor, który wprowadził do swojego katalogu nawóz.
Tekstury prezentują się gorzej niż pierwsze wybryki od City Interactive, a to niezwykłe osiągnięcie. Zresztą byłem przygotowany na najgorsze od samego początku, albowiem w intrze kampanii (tak, ta gra ma intro, domyślcie się jakie) zostałem zmasakrowany animacją wojaków, którzy biegają jakby mieli porażone jajka lub przyrost prostaty.
Inne błędy? Pojadę skrótami: zerowy recoil w pukawkach, długi loadingi, Ukraińcy z RPG’ami, którymi strzelają do gracza (sic!). No i optymalizacja, spadki FPSów są notoryczne.
Nie będzie przesadą, jeśli kwestię audio skomentuję prostackim - hahahahahaha.
Czernobyl od Battle: LA jest gorszy, bo jest dłuższy, brzydszy, a przyjemność w obcowaniu z tytułem przyrównałbym do chłosty i polaniu octem odniesionych ran. Zdecydowanie odradzam nawet myślenie o tym kupsztalu. Dobrze, że za miesiąc Wiedźmin 2. Brrrrrrr.
BTW. Doszedłem do 8 misji, w której drezyną należy przejechać przez kolejne stacje wypełnione dziesiątkami wrogów. A dowództwo odradzało inne rozwiązania...