Przeczytałem ostatnio na naszym forum, że recenzenci gier komputerowych nie są konsekwentni i zamiast wystawiać adekwatne do poziomu danego produktu oceny, patyczkują się z gniotami, sztucznie zawyżając ich noty. Rzecz tyczyła się oczywiście Homefronta, agresywnie reklamowanej strzelaniny, która – delikatnie mówiąc – nie spełniła pokładanych w niej nadziei i spotkała się z chłodnym przyjęciem krytyków. Autor twierdzenia mógłby mieć rację, ale nie wziął pod uwagę faktu, że dzieło Kaos Studios prezentuje się kiepsko tylko wtedy, jeśli zestawimy go z najlepszymi przedstawicielami gatunku. W porównaniu do prawdziwych miernot, dla których zarezerwowany jest przedział od 1 do 4 punktów w dziesięciostopniowej skali, Homefront jawi się jako przykład tytułu z górnej półki. Udowadnia to doskonale gra Battle: Los Angeles, kolejny pierwszoosobowy shooter, który miałem okazję testować w ostatnich tygodniach.
Jak już się zapewne domyślacie, produkt firmy Live Action Studios nawiązuje do filmu Inwazja: Bitwa o Los Angeles, który niedawno gościł na ekranach polskich kin. Obrazu Jonathana Liebesmana nie widziałem i oglądać nie zamierzam, nie po takiej antyreklamie, jaką zrobiła mu gra. Podczas zabawy wcielamy się w rolę jednego z amerykańskich żołnierzy, który wraz z grupą towarzyszy walczy z kosmitami gdzieś na ulicach Los Angeles, a potem pomaga zniszczyć statek obcych wiszący nad metropolią. Kolejne fragmenty fabuły prezentowane są w formie animowanych przerywników, przy czym słowo „animacja” to w tym przypadku spore nadużycie. Na ogół widzimy tu bowiem statyczne obrazki, w których raz na ruski rok coś się poruszy. Napisy w dymkach, a zwłaszcza liczne przekleństwa, na tle tragicznie wykonanych rysunków prezentują się komicznie. Dawno nie widziałem takiego badziewia. Wstyd i hańba.
Porażony zostałem również „emocjonującą kampanią dla jednego gracza” (cytat z pudełka), a właściwie jej długością – grę ukończyłem bowiem w czterdzieści minut. Nie, to nie jest żart. Przypuszczam że wynik byłby jeszcze lepszy, gdybym do anihilowania wrogów od początku używał wyłącznie karabinu snajperskiego. Zabijanie obcych za pomocą podstawowej broni (M16) to w Battle: Los Angeles strata czasu, bo w kosmitę trzeba wpakować co najmniej pół magazynku, zanim łaskawie zechce opuścić wirtualny padół. Snajperka załatwia każdego przeciwnika jednym strzałem, a amunicji wokół jest tak dużo, że można z niej korzystać praktycznie na okrągło.
Jeśli chodzi o część „strzelankową”, Battle: Los Angeles prezentuje się mizernie również z innych powodów. O pomstę do nieba woła przede wszystkim skąpy asortyment środków zagłady. Do dyspozycji gracza oddano zaledwie dwie standardowe pukawki - wspomniane wyżej M16 i karabin snajperski. Arsenał uzupełniają wyrzutnia rakiet (pojawia się tylko wtedy, gdy musimy zestrzelić statki powietrzne obcych, czyli dwukrotnie) oraz granaty (wystrzeliwane jak z katapulty – gracz może decydować jedynie o kierunku rzut, o jego sile już nie). Z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że istnieje tu również możliwość obsługi cekaemu, który umieszczony jest na wozie Humvee. I to wszystko.
Jeszcze skromniej przedstawia się wroga armia. Kosmici nie różnią się pomiędzy sobą w ogóle, dlatego ciągle strzelamy do tego samego typka – wyglądającej jak strach na wróble pokraki z przerośniętym czerepem, który na dodatek jest tak wysoki (obcy, nie jego głowa), że nie potrafi poprawnie schować się w całości za jakąkolwiek osłoną. To ostatnie wygląda zresztą przezabawnie. Autorzy zaimplementowali przeciwnikom umiejętność ukrywania się za obiektami, ale co z tego, skoro za każdym razem, gdy próbują to zrobić, znad bariery wystaje okrągły, wielki łeb. Miłośnicy zaliczania headshotów będą wniebowzięci.
Budowa misji to kolejny dramat. Autorzy coś niecoś słyszeli na temat oskryptowanych strzelanin, ale najwyraźniej od kolegów, bo sami żadnej nie widzieli na oczy. W rezultacie zabawa sprowadza się do tego, że biegamy od lokacji do lokacji i zabijamy kolejne grupy wrogów. Dwa razy zostaniemy zmuszeni do oflankowania przeciwników, dwa razy stoczymy „wymagające potyczki z bossami” (kolejny żart z pudełka), dwa razy będziemy osłaniać kolegę z oddziału i dwa razy postrzelamy z cekaemu. Dwa razy rozwalony zostanie też jakiś duży obiekt, konkretnie zbiornik z wodą i ogromny billboard. Na tym koniec. Nie chcę znów odwoływać się do serii Call of Duty, żeby nie być posądzony o rzekomy fanboizm, ale w jednej misji Black Ops dzieje się więcej niż w całej czterdziestominutowej kampanii Battle: Los Angeles.
Jedynym jaśniejszym punktem gry jest oprawa wizualna. Nie w całości, bo np. na modele obcych patrzeć nie mogę, a animowany komiks to jakaś totalna żenada, ale ogólnie rzecz biorąc, grafika – jak na takie barachło – prezentuje się zaskakująco dobrze. Wybuchy i ogień dużo lepsze niż w Homefroncie, co już jest jakimś osiągnięciem. Ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Cała reszta ssie niemiłosierne.
Usłyszałem niedawno, że wytykanie błędów tej grze to jak kopanie leżącego. W końcu Battle: Los Angeles nie jest produktem z górnej półki, nie ma takiego budżetu jak konkurencyjne blockbustery, nie jest też sprzedawany za podobne do nich pieniądze. Być może jest w tym sporo racji, ale moim zdaniem nic nie tłumaczy takiej fuszerki. Dzieło firmy Live Action Studios nie powinno w takiej formie ujrzeć światła dziennego, a już na pewno nie powinno być reklamowane tak, jakby wszystko było z nim w porządku, bo nie jest. Czterdzieści minut wątpliwej zabawy w kampanii, brak multiplayera i czegokolwiek, co można byłoby ocenić naprawdę pozytywnie. Właściwie to już nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać. Omijajcie tu guano z daleka.
PS. Ta gra ma limit trzech aktywacji. Już widzę te tłumy piracące ów hicior...