Mistrz Yu Suzuki odszedł z SEGI - Co może to oznaczać dla fanów jego gier? - Antares - 29 czerwca 2011

Mistrz Yu Suzuki odszedł z SEGI - Co może to oznaczać dla fanów jego gier?

Jako gracz dzisiejszy dzień zapamiętam z pewnym smutkiem. Nasz mały growy świat obiegła wieść, że legendarny japoński twórca Yu Suzuki, po dwudziestu ośmiu latach nieprzerwanej pracy dla SEGI, postanowił odejść ze stanowiska dewelopera w firmie. Mający pięćdziesiąt trzy lata Yu nie odchodzi jednak na emeryturę. Oficjalnie pozostanie doradcą SEGI, głównie zajmując się jednak  rozwijaniem swojego własnego studia deweloperskiego YS NET, które niedawno założył. Jaki los spotka serię „Shenmue”, której fani od lat lobbują SEGĘ o wznowienie prac nad trzecią częścią? Nad tym i kilkoma innymi dręczącymi mnie pytaniami postanowiłem się dzisiaj zastanowić, czego efektem jest poniższy wpis.

SEGA bez Suzukiego w roli dewelopera nie będzie już taka sama...

Mistrz Suzuki jest jedną z legend branży elektronicznej rozrywki. Przez całą swoją dotychczasową karierę jego pracodawcą była SEGA. Popełnił wiele produkcji, które dziś uważane są za absolutny kanon gier wideo. Jako główny deweloper przyczynił się do powstania i sukcesu serii „Virtua Fighter”, „Virtua Cop” i „Out Run”. Jest także twórcą „Space Harrier” i kilku innych hitów, które biły rekordy popularności nie tylko na maszynach Arcade, ale i domowych konsolach SEGI. Dla wielu graczy, wyłączając kolejne odsłony przygód jeża Sonica, SEGA to właśnie mistrz Suzuki i jego gry. Zdaję sobie sprawę, że od lat wkład w nowe tytuły wydawane przez „Niebieskich”, jak zwykło się potocznie w naszym kraju nazywać japońskiego wydawcę, był ze strony Suzukiego niewielki. Posłużę się porównaniem, które nie jest idealne ale dobrze oddaje to co teraz myślę – spróbujcie sobie wyobrazić co by się stało, gdyby Shigeru Miyamoto odszedł z Nintendo. Nowe gry z Mario zapewne by powstawały, ale czy nadal byłoby tak samo?

Pośród gier których autorem był Yu specjalnie nie wymieniłem jego największego dzieła, czyli dwóch części „Shenmue”. W 1999 roku na konsoli Dreamcast SEGA pokazała światu grę, która myślą i rozwiązaniami wyprzedzała całą dekadę. Był to wprawdzie rok, w którym wyszło kilka wspaniałych gier z nieśmiertelnym „Planescape Torment” włącznie, lecz to właśnie kreacja Suzukiego przyćmiewała wszystko, co kiedykolwiek dotychczas umieszczono w grach wideo. Niestety jak to zwykle bywa, produkcja będąca być może pierwszym w historii połączeniem zaawansowanej filmowej historii i sandboksowego stylu rozgrywki nie spotkała się z takim zainteresowaniem graczy i krytyków jak powinna. W końcu dla niewielu zachodnich odbiorców miało znaczenie to, że w „Shenmue” mogliśmy odnaleźć wiernie odtworzone ulice japońskiego miasta. Realistyczne, pełne dramatyzmu przerywniki filmowe generowane w czasie rzeczywistym, niekiedy połączone z sekwencjami typu Quick Time Event również nie musiały się podobać. Warto wspomnieć, że skrót QTE został użyty po raz pierwszy właśnie w przypadku gry Suzukiego. O niesamowitej interaktywności przedstawionego w grze otoczenia, dziesiątkach mini gier i ukrytych bonusów wspominać chyba nie muszę. „Shenmue” miało wszystko to, co jest atutami obecnych hitów, a czego gry wówczas nie miały.

"Dobro" i "Piękno" - jedyne rzeczowniki godne opisu tej gry...

Splot różnych wydarzeń doprowadził do tego, że wstrzymano prace nad trzecią częścią sagi. Co ważne, Suzuki przez cały czas był gotów kontynuować prace nad swoją wymarzoną historią, gdyż miał praktycznie gotowy scenariusz dla kolejnych odsłon. Uśmiercenie Dreamcasta i straty finansowe, jakie ostatecznie przyniósł olbrzymi budżet pierwszej części „Shenmue” doprowadziły jednak do tego, że japoński producent skupił się na czym innym. Poza serią „Yakuza”, która dla wielu graczy jest duchowym następcą dzieła Suzukiego, SEGA skupia się obecnie na tworzeniu kolejnych, wybaczcie za kolokwializm, „popierdółkowatych gierek” z niebieskim jeżem w roli głównej. Sam Suzuki nie brał natomiast udziału w pracach nad tymi wszystkimi tytułami, a jego praca w firmie pełniła głównie rolę symboliczną. Próby wskrzeszenia jego wizji były nieudane. Gra MMO „Shenmue Online” została anulowana, a „Niebiescy” próbując zapewne wybadać potencjał marki dali tysiącom graczy na całym świecie złudne nadzieje na reaktywację sagi, wydając w Japonii „Shenmue City” – grę społecznościową opartą o mikrotransakcje. Przed tegorocznymi targami E3 miłośnicy serii przez kilka dni spamowali oficjalny FanPage imprezy na Facebooku prośbami do SEGI, by wznowiono prace nad „Shenmue 3”. Po cichu liczyłem, że te wszystkie ruchy doprowadzą do tego, że ktoś w japońskiej firmie postanowi zaryzykować. Jak widać, tak się nie stało, a Yu Suzuki miał zapewne dość czekania.

Co dalej? To pytanie jest teraz najistotniejsze i co gorsza, odpowiedź nie może być zbyt optymistyczna. Prawa do tytułów gier i wszystkiego co zawierają, czyli postaci, nazw własnych itd. posiada zawsze wydawca. Jestem w stanie wyobrazić sobie kolejną część „Virtua Fighter” bez Suzukiego, ale nikt nie ma chyba wątpliwości, że jego autorska seria nie zostanie wznowiona. Opcje są tak naprawdę dwie: albo SEGA odda lub odsprzeda Suzukiemu prawa do „Shenmue”, albo gra ostatecznie nigdy nie powstanie. Wątpię natomiast, by jako doradca mógł kiedyś pokierować projektem skoro sam zapowiedział, że zamierza się skupić na rozwijaniu własnego studia.

Na koniec najsmutniejsza rzecz – grą nad którą pracuje obecnie studio YS NET jest bijatyka na kontroler ruchowy Kinect. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się czegoś takiego po Suzukim. Zaczynam się godzić z myślą o tym, że Ryo Hazuki nigdy nie pomści ojca i nie dowiemy się jak skończyła się jego podróż do Chin. Takie rzeczy w tej branży naprawdę nie powinny mieć miejsca. To naprawdę boli i zasmuca mnie, jako gracza. Na otarcie łez pozostaje „Yakuza” – sandboksowa przygotówka z elementami bijatyki. Choć przy części trzeciej tej gry znakomicie się obecnie bawię, mimo wszystko brak jej tego specyficznego uroku, który posiadało „Shenmue”. Zdaniem niektórych to właśnie gry traktujące o perypetiach członków japońskiej mafii są jedną z przyczyn tego, że krucjata Ryo nie może być wznowiona. Nie byłoby po prostu sensu inwestować w dwie bardzo podobne do siebie serie i tworzyć samemu sobie konkurencję. Coś takiego może by przeszło z „Call of Duty”, ale nie grami, których akcja dzieje się w Japonii. 

Antares
29 czerwca 2011 - 00:38