Kilka lat temu nikt nie spodziewał się, że wprowadzona w życie przez Microsoft idea zbierania przez graczy z całego świata wirtualnych punktów, mających pokazać ich poziom zdolności i zaangażowania w granie, odmieni elektroniczną rozrywkę na zawsze. Za osiągnięcia, zwane również „aczikami” lub po prostu achievementami nie dostajemy żadnych namacalnych nagród. Nie możemy wymienić ich na wirtualną walutę by kupować nowe gry lub chociaż wirtualne ozdoby interfejsu swojej konsoli. Pozwalają one jedynie (i aż) na pokazanie innym graczom, że znamy się na rzeczy. Zyskujemy idealny dowód na to kto jest „pro” a kto „noobem”, a nasze ego jest łechtane za każdym razem gdy na ekranie wyskakuje powiadomienie o wypełnieniu kolejnego zadania i otrzymaniu wirtualnej nagrody. Ostatnio przyszło mi grać w sporo starszych tytułów, które – o zgrozo! – trofeów i osiągnięć nie posiadają. Bawiłem się przy nich znakomicie, czując przy tym całkowite odprężenie. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem świadomość istnienia punktów do zdobycia nie jest swojego rodzaju ograniczeniem, które psuje mi czystą przyjemność z rozgrywki. Postanowiłem zastanowić się nad tym zjawiskiem, a Wam Drodzy Czytelnicy zadać pytanie; czy uważacie, że osiągnięcia i trofea wnoszą do gier coś pozytywnego, czy raczej zdarzało się Wam, że nastawienie na zdobywanie ich psuło zabawę?
O sukcesie i wadze systemów osiągnięć świadczy to, że wprowadzono je również na PlayStation 3 i na platformie Steam, a nawet w najpopularniejszym sieciowym RPG, czyli „World of Warcraft”. W rywalizację wciągnął się cały świat, czy tego chcemy czy nie. Ponieważ przez kilka długich lat grałem praktycznie tylko w „WoWa”, przez co umknął mi początek triumfalnego pochodu xboxowych achievementów ku dominacji w świecie gier, byłem wielce zdziwiony, gdy przed premierą dodatku „Wrath of the Lich King” Blizzard zapowiedział, że takowe dziwactwo jak osiągnięcia doń wprowadzi. Z początku śmiałem się z kolegów z gildii, którzy przez długie godziny potrafili wykonywać te same nudne czynności tylko po to, by dostać więcej punktów i czasem tytuł, który mogli sobie wyświetlić pod nazwą swojej postaci. Pewnego dnia postanowiłem jednak powrócić do grania na konsolach stacjonarnych i kupiłem Xbox’a 360. I zaczęło się...
Osiągnięcia z pierwszych gier na X360, które miałem przyjemność ogrywać sprawiały chyba największą satysfakcję. Za każdym razem gdy na ekranie pojawiało się stosowne powiadomienie czułem przyrost jakiejś dziwnej dumy. Moje sygnatury na forach internetowych zostały oczywiście wzbogacone o stosowny obrazek informujący brać graczy o tym ile punktów posiadam i w co ostatnio grałem. Każda kupiona gra była podwójnym powodem do radości: dzięki samej rozgrywce oraz postępowi w tej dziwacznej meta-grze, w którą wciągnęła mnie diabelska machina Microsoftu. Dochodziło nawet do tak kuriozalnych sytuacji, że grając w „Assassin’s Creed” autentycznie zmuszałem się do wykonywania niektórych czynności tylko po to, by zdobyć punkty. Zabijanie templariuszy i zbieranie flag poprzedzone było przygotowaniem specjalnego zeszytu w którym dokładnie zapisywałem lokacje, które już oczyściłem. Na ekranie laptopa odpalone były wszelkiej maści poradniki, ponieważ nie chciałem, by niektóre punktowane elementy uszły mojej uwadze. Po zrobieniu tzw. „calaka”, co udało mi się wykonać za pierwszym przejściem gry, poczułem autentyczną ulgę. Wtedy doszedłem z przerażeniem do wniosku, że nie była to zbyt dobra zabawa.
Mania zbierania punktów trwała jednak nadal, bo doszedł do niej czynnik "ambicji konesera". Gdy zakupiłem wyczekiwaną drugą część „Fable” postawiłem sobie za cel zdobyć w niej wszystkie osiągnięcia nie dlatego, że chciałem zwiększyć pulę swoich punktów. Miałem po prostu poczucie, że w tak wyczekiwanym i uwielbianym przeze mnie tytule po prostu nie wypada mieć niezdobyte „acziki”. Na szczęście, wspólne granie z bliską mi osobą, która w przypadku tego akurat tytułu wciągnęła się w gromadzenie punktów równie silnie jak ja, przyniosło nam obojgu dużo zabawy. Ostatecznie zdobywanie osiągnięć wydłużyło nam czas przyjemnej rozgrywki. Był to jednak jeden z wyjątków, gdyż w moim przypadku trofea były wiele razy źródłem frustracji zwłaszcza, jeśli gra mi się podobała, co zawsze działało na moją ambicję. Oczywiście nikt nie kazał mi zdobywać punktów, ale powiedzcie sami – jeśli jest możliwość, by cofnąć się tych kilka pomieszczeń i odnaleźć punktowany przedmiot, nie zrobicie tego? Gdy jesienią ubiegłego roku zakupiłem „Demon’s Souls” miałem ambicję by zdobyć w tym tytule platynowy puchar. Kusiło mnie to, że wielu graczy na tej produkcji poległo, a ona sama jest niejako symbolem starej szkoły pośród współczesnych, łatwych i relatywnie mało rozbudowanych grach RPG. Udało mi się nawet zdobyć większość złotych i srebrnych pucharów. Odpuściłem sobie jednak w momencie, gdy pozostały mi zadania polegające na wykuciu odpowiednich broni, co wiąże się z długimi godzinami „farmienia” przeciwników, gdyż w „Demon’s Souls” potwory posiadają przy sobie dobra z określoną szansą na zdobycie przez gracza, tak jak w grach MMORPG.
Obecnie do osiągnięć i trofeów przywiązuję dużo mniejszą wagę. Od dłuższego czasu bardzo się poświęcam pisaniu o grach; dużo o nich myślę i przechodząc je staram się je wnikliwie analizować. Przez to wszystko jakoś odechciewa mi się wykonywać wymyślone przez twórców dziwne czynności po to, by zdobywać punkty. Pisanie, a ostatnio również nagrywanie i obróbka materiałów wideo, zabiera mi również dostatecznie dużo czasu, bym nie miał za bardzo ochoty na „calakowanie” gier z nudów. Postawiłem sobie pewne życiowe cele i dążę do ich realizacji. Wirtualne achievementy zamieniły się w prawdziwe. Co prawda czasem przypominam sobie wypowiedź z któregoś z forów internetowych, gdzie przytoczono Gamerscore jednego z polskich redaktorów branżowych ze złośliwym komentarzem brzmiącym mniej więcej tak: „patrzcie jak mało punktów ma , a podobno tak się na grach gość zna, połowy leveli nie widział pewnie”. Wtedy uświadamiam sobie, że dla niektórych graczy osiągnięcia w meta-grach, którymi są systemy zdobywania trofeów, przekładają się na postrzeganie ludzi w rzeczywistości. Pocieszam się myślą o jednej z wypowiedzi Olafa Szewczyka, który twierdzi, że recenzent nie ma obowiązku męczyć się ze słabymi tytułami aż do napisów końcowych, by móc wystawić im ocenę. Tak samo my nie mamy obowiązku robić w grach „calaków” po to, by uważać się za graczy, którzy – uwaga, teraz padnie modne określenie ;) – znają się na grach.
Czasem trofea psują nastrój grozy, co dobitnie odczułem grając na Xboxie w „Dead Space” i „Alana Wake’a”. Oczywiście można wyłączyć powiadomienia, ale chęć kontrolowania swoich postępów była silniejsza. W niektórych produkcjach istnienie trofeów jest problemem nawet dla twórców. David Cage uważał, że do „Heavy Rain” wyskakujące na ekranie pucharki nie pasują. Dlatego też uparł się, by pojawiały się dopiero po każdym z rozdziałów gry, a nie w momencie gdy gracz podejmował faktycznie punktowane decyzje. Sądząc po globalnej rywalizacji graczy mam jednak wrażenie, że jako osoba niechętnie nastawiona do osiągnięć i trofeów znajduję się w mniejszości. Ostatnimi czasy najlepiej bawię się przy produkcjach, które ich nie mają – starszych grach, wszelkich sieciówkach na PC nie sprzężonych ze Steam oraz tytułów z konsol Nintendo. Czyżby działało stare porzekadło „co z oczu, to z serca”? A może po prostu „jestem cienki w gierki”? Z drugiej strony, przechodzenie kolejnych tytułów, zwłaszcza nastawionych na fabułę, z otwartym na laptopie poradnikiem to czyste zło. Dlatego świadomie o większości trofeów w grach wolę nie myśleć i za ich zdobywanie biorę się bardzo rzadko.