Tak, tak – wiem, że za chwilę posypią się na mnie gromy, a pod wpisem będzie tona komentarzy o mojej niekompetencji. "Przecież Mortal nigdy nie wyszedł na Pegazusa!". Nie, nie wyszedł – co nie zmienia faktu, że fani (a najczęściej piraci) zabrali się swego czasu ostro do pracy i stworzyli masę tytułów udających gry z serii Mortal Kombat. Niektóre z nich były lepsze, niektóre gorsze, większość zaś reprezentowała poziom typowych średniaków – ot, można było w nie pograć, ale niczym specjalnym do konsoli nie przyciągały. Do takich tytułów zaliczyć należy również opisywany dzisiaj Mortal Kombat 3.
Co dostawaliśmy wraz z tą podrabianą wersją klasyku od Midway? 15 grywalnych postaci (choć "oficjalnie" jest ich aż 56, stworzonych prostą metodą kopiuj-wklej; jedyne czym się różniły od "oryginałów" to kolorem tła w menu wyboru postaci), kilkanaście plansz, dwa tryby gry (arcade i versus) oraz po jednym ataku specjalnym na postać. Mało, szczególnie biorąc pod uwagę to, że gra nie oferowała nic więcej.
Dostępni w grze wojownicy to absolutna mortalowa klasyka: Johny Cage, Sonya, Scorpion, Sub-Zero, Reptile, Rayden, Liu Kang, Kung Lao, Baraka, Jax, Kitana, Mileena, Shang Tsung, Shao Kang i potwornie zdeformowany Goro (jest prawie o głowę niższy od Scorpiona!). Postacie nie były zbalansowane: część z nich była, nomen-omen, zabójczo wręcz skuteczna, zaś gra pozostałymi czasami pozbawiona była po prostu sensu. No bo jak tu grać np. Goro przeciwko Sub Zero, gdy ten pierwszy nie mógł kucać ani skakać, a drugi cały czas go zamrażał i bezkarnie spuszczał łomot? Z drugiej strony, gra miała naprawdę fajny patent z Reptilem, który mógłby zostać nawet dziś przeniesiony do serii – gdy Reptile znikał, uważnie spoglądając w ekran można było od czasu do czasu wypatrzyć jakiś fragment jego przemieszczającej się postaci.
Naprawdę ładnie prezentowały się za to areny: projekty wszystkich zostały przeniesione z oryginalnych gier i były naprawdę klimatyczne. Spośród wszystkich wybijały się szczególnie dwie: nawiedzony las, pełen drzew z powykrzywianymi twarzami oraz portal do Outworld. Generalnie całą oprawę graficzną tego tytułu można było policzyć na plus – postacie były duże, szczegółowe i dość płynnie animowane, dzięki czemu grało się w trzeciego Mortala znacznie przyjemniej, niż w wiele innych mordobić na 8-bitowej konsoli Nintendo (chociaż do Teenage Mutant Ninja Turtles Tournament się nie umywała).
Z ogólną średniością tego tytułu świetnie komponowała się muzyka: zawsze coś tam w tle brzdękało, nigdy jednak jakoś specjalnie nie zachęcając do gry. Podobnie jak w opisywanym w zeszłym tygodniu Predatorze, muzyka nie prezentowała się tragicznie, zupełnie jednak nie pasowała mi do tego, co działo się akurat na ekranie telewizora. Po prostu była, co stanowiło chyba jej największy atut w tej produkcji.
Pegazusowy Mortal Kombat nie wyróżniał się spośród innych tytułów na tę konsolę absolutnie niczym – miał przeciętny system walki, średnią muzykę, odrobinę jedynie wyróżniąjącą się (na plus) animację. Dziś nie warto w ogóle po niego sięgać, chyba tylko po to, aby odświeżyć wspomnienia. Dla mnie jednak trzeci Mortal pozostanie jedną z ciekawszych gier w jakie miałem okazję grać w dzieciństwie z kolegami (no bo nie oszukujmy się – z wiekiem fascynacja Mortal Kombat człowiekowi jednak przechodzi) i przykładem na to, że dzięki pominięciu NES-a w oficjalnej dystrybucji, Midway przeszła koło nosa naprawdę spora kasa.
No, na dzisiaj to tyle. :) Za tydzień, zgodnie z sugestią Łyczka, wezmę się za coś naprawdę znanego: Micro Machines, Contrę, lub The Fantastic Adventure of Dizzy. Do zobaczenia/ przeczytania!