Pozdrowienia z nie-aż-tak-bardzo-słonecznego Malborka! Pomimo ogromnych problemów z moim przypadkowo odziedziczonym na kilka dni „domowym przedszkolem”, znalazłem kilka minut na sklecenie dla Was paruset znaków o kolejnym klasyku z NES-a: Battletoads. Tekst pisany jest naprawdę na kolanie, na laptopie pożyczonym od współtowarzyszki niedoli, więc albo z góry weźmiecie poprawkę na jakość (i długość) tekstu, albo od razu możecie odpuścić sobie jego lekturę.
Na pierwszy rzut oka omawiany dzisiaj tytuł to typowy beatem-up: kopiąc i okładając pięściami na prawo i lewo przebijamy się do przodu, aby na końcu poziomu natknąć się na olbrzymiego bossa, który przy pierwszym kontakcie odbiera jakąkolwiek nadzieję na to, że w najbliższej przyszłości dane nam będzie zobaczyć, jakież też atrakcje twórcy postanowili przygotować w następnym etapie. Battletoads daleko jednak do innych gier tego typu wydawanych na NES-a (innych konsolach zresztą również). Przede wszystkim całość postanowiono stworzyć z typowym „jajem”: już sama fabuła, opowiadająca o porwaniu księżniczki i towarzysza broni przez złą królową, na ratunek którym wyruszają dwie umięśnione żaby jest dziwna, a gdy dodamy do tego całą stylistykę gry, pojawiających się w niej przeciwników oraz animacje śmierci to okazuje się, że Battletoads ma klimat, którego nie da się podrobić.
Ogromnym plusem gry jest jej różnorodność, którą przynajmniej częściowo starałem się uchwycić na screenach. Tutaj co chwila dzieje się coś nowego! Weźmy pierwsze trzy etapy, które tworzą coś na kształt „poligonu bojowego” (napisałbym: „samouczka”, ale w przypadku tego tytułu skojarzenia z jakimś obozem treningowym są bardziej poprawne): na początek desantujemy się w kanionie, w którym toczymy nierówną walkę (póki co: dla naszych przeciwników), niszczymy wielkiego robota bojowego (genialny motyw: „kamera” jest umieszczona w kokpicie robota, a naszym zadaniem jest ucieczka przed celownikiem), eliminując „przeszkadzajki” opuszczamy się w przepaść na linie, aby na dnie znów rzucić się do walki i uciec z tunelu na ścigaczu. Na papierze może nie wygląda to nazbyt emocjonująco, ale wierzcie mi: gdy tylko jakiś element gry zaczyna nużyć okazuje się, że właśnie dobiega on końca, a twórcy serwują nam coś nowego.
W tym miejscu warto jednak również zaznaczyć, że w parze z różnorodnością idzie przerażający wręcz poziom trudności. Kilka tygodni temu, w komentarzu dotyczącym jednego z moich tekstów, Łyczek napisał, że Battletoads był prawdopodobnie najtrudniejszą grą wydaną kiedykolwiek na NES-a. Byłem wówczas wobec niego dość sceptyczny, po zastanowieniu oddaję mu jednak honor: ten tytuł JEST jedną z najtrudniejszych gier wydanych na 8-bitową konsolę Nintendo. Jest trudna do tego stopnia, że nigdy nie zdołałem jej ukończyć: wciąż tkwię w okolicach 12 etapu, końca gry nie widać, podobnie jak widoków na ukończenie poziomu. Kiedyś się zdenerwuję i na YouTube obejrzę „walktrough” z Battletoads, ale póki co wciąż się staram grać i po cichu chlipać, gdy po raz kolejny w tym samym miejscu tracę wszystkie szanse…
Podsumowując: gra jest warta polecenia wszystkim, którzy lubią zabójczo trudne gry oraz „chodzone mordobicia” (jak ja nienawidzę tego określenia…) – w swoim gatunku to po prostu klasyk i wstyd jest go nie znać. Jeśli w Battletoads graliście, lecz nigdy jej nie ukończyliście, to naprawdę nie macie czego się wstydzić: podejrzewam, iż należycie do zdecydowanej większości graczy. Jeśli jednak dane Wam było kiedykolwiek zobaczyć napisy końcowe (i nie chodzi mi tutaj o: Game Over) to koniecznie podzielcie się w komentarzach swoimi wrażeniami! Może wreszcie dowiem się, co jest w dalszych etapach!