Historia o dwóch idiotach. I nie wiadomo, który jest głupi, a który głupszy. Jeden z fryzurą ministranta, drugi z bałaganem nad czołem. Obaj przemierzają Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz, po drodze gubią właściwą trasę, kłócą się, oddają mocz do butelek po piwie, a na deser zamieniają vana na skuterek dla emerytów. A wszystko to aby oddać zagubioną walizkę nieznajomej kobiecie, a przy okazji uniknąć śmierci z rąk tandemu bandziorów, którym najwyraźniej nie pasuje, iż ktoś przywłaszczył sobie milion baksów. Prawie komedia wszechczasów, fantastyczna dawka chorego humoru, genialne role Jima Carreya i Jeffa Danielsa oraz masa, masa, masa doskonałych gagów. O to Głupi i głupszy w pigułce.
Lubię się natknąć w telewizji na jakąś klasykę, której dawno nie widziałem. Film Petera Farrely (jednego z dwóch zdolnych braci) był hiciorem w pobliskich wypożyczalniach. Pamiętam, że do egzemplarza kasety VHS zapisywały się kolejki, które nierzadko liczyły po kilkanaście osób, a to oznaczało bite 2 tygodnie czekania. Ale kiedy człowiek już dorwał w łapy boxa z okładką i hologramem to nie odpuszczał. Przed telewizorem siadała cała rodzina i zaczynały się śmiechy, komentarze i śmiechy raz jeszcze. Głupi i głupszy rozwesela po latach znakomicie, obraz przetrwał próbę czasu, a niektóre dialogi do dziś cytuję na pamięć.
Wyczynów Carreya i Danielsa na ekranie nie da się określić inaczej niż "walniętymi". Z pewnością wiele scen było improwizowanych, a to tylko podkręciło poziom humoru. Aktorsko to klasa sama w sobie. Pomijając z wiadomych względów Truman Show, Jim Carrey wzniósł się tu na wyżyny wrodzonego debilizmu. Tego nie da się zagrać "ot tak".
Zupełnie przypadkowy seans przed snem przerodził się we wspominkę o czasach, kiedy twórcy i scenarzyści jeździli bez zapiętych pasów i dawali aktorom szerokie pole do popisu. Choć w Głupim i głupszym nie pada ani jedno słowo na ch i k, swoją niepoprawnością i postrzelonymi pomysłami przebija stos współczesnych, nieśmiesznych, wyjałowionych z dobrych tekstów komedii.