Biteffka Warszaffska 1920 - oj dana dana... - eJay - 30 września 2011

Biteffka Warszaffska 1920 - oj dana, dana...

Znacie ten skecz Monty Pythona ze "Świętego Graala", w którym dzielny rycerz biegnie w stronę zamczyska aby uratować piękną księżniczkę? Organizuje szarżę i zaskakuje straż, a następnie urządza sobie rzeź na niewinnych osobach. Księżniczka czekająca w wieży okazuje się jednak brzydka. 1920 Bitwa Warszawska ma bardzo wiele wspólnego z tym słynnym żarcikiem brytyjskich komików. Film Jerzego Hoffmana snuje się tak samo jak Lancelot, zabija widza toporną realizacją, by na końcu zostawić go z pytaniem "To już?".

Wyznam wam teraz pewną zasadę, którą kieruję się idąc na romans z polską kinematografią. Otóż unikam seansów filmów, do których sam dołożyłem kasę. Czy jestem producentem? Nie, ale jestem podatnikiem. Tak się składa, że to z moich (i waszych również) podatków powstała Bitwa Warszawska. Wiadomo też, że gdy ktoś daje Ci niemałą kasę to jednocześnie czegoś wymaga. Ową ideologię widać jak na dłoni w poszczególnych scenach dziełka reżysera Potopu. Ale do tego jeszcze wrócę w tym tekście, bo na początek kilka pochwał!

To pierwszy w tej części Europy obraz nakręcony w stereoskopowym 3D. Miałem sporo obaw odnośnie wyboru tej technologii do kina batalistycznego, z którym od wielu lat mamy ogromny problem. Mogę z niemałą dumą napisać, że akurat 3D ratuje tę kiłę przed totalną zagładą. Idziak postawił na agresywną, wyrazistą prezencję przedmiotów, postaci i elementów, dzięki czemu jakość trójwymiaru utrzymuje się prawie cały czas na wysokim poziomie. Wyjątkiem są tu sekwencje kręcone z ręki, których rozdygotanie tylko przeszkadza w obserwowaniu żołnierzy. Dobrze wyglądają również kostiumy i realistyczny ekwipunek, o który jest przecież dzisiaj coraz trudniej. Bitwie nie mogę również odmówić konkretnej dozy brutalności - bagnety wchodzą w ciała jak w masło, wojaki kończą bez nóg, z flakami na wierzchu, a zwłoki zżerają szczury. Pod tym względem mamy do czynienia z pełną profeską kina wojennego bez cenzury.

I na tym koniec plusów, albowiem cała reszta to bida z nędzą. Zacznijmy od fabuły - nudna, dziurawa, rozwleczona, skokowa, o niczym, pozbawiona płynności i konkretnego wątku. Zanim dochodzi do bitwy, przez godzinę i czterdzieści minut wpatrujemy się w gadające kukiełki przypominające Piłsudskiego, Stalina oraz Lenina. Miejscami Hoffman ewidentnie ma widzów za debili - trzeba zawiesić wiarę na takie szczegóły jak 5-sekundowe przeistoczenie się tancerki w dzielnego żołnierza stawiającego opór Bolszewikom. W sumie nie byłoby aż tak katastrofalnie gdyby nie występ Nataszy Urbańskiej, która zagarnęła dla siebie pierwsze 45 minut.

Ujmę to w ten sposób - Nataszy z łóżka bym nie wygonił, bo to bardzo ładna kobieta, do tego uzdolniona artystka itd. Natomiast aktorką jest ŻADNĄ, no chyba, że za punkt odniesienia weźmiemy jej śnieżnobiałe zęby na froncie wojennym - wtedy obraz formy aktorskiej Urbańskiej odwraca się o 180 stopni. Niestety partnerka życiowa Józefowicza nie jest na tyle silną osobowością by przyciągnąć widza czymś innym niż gładką cerą. Coś jeszcze? Aha, pierwsze kwadranse wyglądają tak: Natasza tańczy - Sowieci jadą - Natasza śpiewa - Sowieci jadą - Natasza pampamparampampam - Sowieci jadą - Natasza lalalalalala - Sowieci dochodzą do Warszawy. Pod kątem montażu, a przede wszystkim reżysersko ten film przypomina jakiś koszmar.

1920 Bitwa Warszawska to także odbicie naszego wewnętrznego zadufania. Patriotyzm patriotyzmem, ale prawda historyczna w obrazie Hoffmana podana jest w sposób absolutnie szablonowy i "pewny". Tak pewny, że niezwykle ważną postać dla tego wydarzenia jakim był Rozwadowski kompletnie się pomija. Generał wypowiada tu dosłownie jedno zdanie i znika. To Piłsudski gra pierwsze skrzypce w opracowywaniu taktyki obrony Warszawy oraz mobilizacji sił. Komuś widocznie zależało aby Naczelny Wódź wypadł w oczach młodzieży szkolnej heroicznie, jak w podręcznikach.

A jak wygląda sama bitwa? Jest ona tak intensywna, na ile Nas obecnie stać. Naprzaju się, naparzaju i finito. Bez emocji, bez kropli pomysłowości (scena z latającymi nagrobkami - ROTFL). Wiele ujęć aż prosiło się o rozwinięcie, tymczasem walki kończą się po 10-15 sekundach i narracja wraca na tory dialogowe. Jedyna scena, która jako-tako trzyma poziom odnosi się do obrony w okopach. Generalnie z batalistyką u Hoffmana jest tak, że on chciałby widzieć rozmach oraz akcję, ale efekt końcowy jest dość słaby i mało ciekawy. Wizualnie obraz nie różni się niczym od zachodniego, niskobudżetowego, telewizyjnego widowiska historycznego. Wciąż 20 wojaków klepie się po ryjach, a niedostatki w scenografii próbuje się tuszować dymem, ogniem i dziwnymi ujęciami znad źdźbła trawy. Kiedy już oczekujemy na mocne pierdolnięcie ekran pokrywają napisy końcowe. Jeżeli zabrakło kasy na więcej pojedynków to wystarczyło wypieprzyć nic nie wnoszące do fabuły występy Urbańskiej, obrać miejsce wojny na Warszawę i wzbogacić film treścią żołnierską. Ridley Scott w Black Hawk Down udowodnił, że ograniczanie się do jednej lokacji w kinie batalistycznym nie musi być wadą. Inna sprawa - zdjęcia Idziaka to dziwny miks wszystkich dostępnych filtrów, które nie tworzą spójnej wizji. Od produkcji za 27 milionów złotych wymagam przede wszystkim profesjonalnych, umiejętnie skrojonych kadrów w normalnym, filmowym stylu. Jeżeli potrafią robić to już studenci w amatorskich projektach to czemu nie chciał tego wykonać były współpracownik Scotta, Fuquy i Kieślowskiego?

Czy warto przejść się do kina dla wartości historycznych? Nie. Czy warto przejść się do kina dla 3D? Nie, choć w tym aspekcie nie mamy się czego wstydzić. 1920 Bitwa Warszawska to bardzo słaby obraz, silący się na epicką przygodę niewypał. Chcieli upiec kilka pieczeni na jednym ogniu, a się sparzyli. Zupełnie jak Kawalerowicz w Quo Vadis. Jakie to polskie...

OCENA 2/10

eJay
30 września 2011 - 15:42