Polski gracz w Japonii #1 - Przyjęcie w ambasadzie i pierwszy lot - Keii - 18 października 2011

Polski gracz w Japonii #1 - Przyjęcie w ambasadzie i pierwszy lot

Jak obiecałem ostatnio, dziś skupię się na podróży do Japonii, która sama w sobie była niemałą przygodą. Wspomnę również o pewnym przyjęciu w ambasadzie japońskiej, które zupełnie wypadło mi z głowy przy okazji wprowadzenia. Tym razem będą zdjęcia, chociaż niestety w niezbyt dużej ilości.

Zapraszam do lektury!

Najlepiej chyba będzie zacząć od pominiętej ostatnio „imprezy”.

W którymś z kolei mailu zawierającym informacje na temat wyjazdu pojawiło się zaproszenie chargé d'affaires na organizowane w ambasadzie japońskiej w Warszawie przyjęcie. Co prawda miało mieć miejsce tydzień przed wyjazdem, więc ani trochę nie chciało mi się na nie jechać, ale cóż – są sytuacje, w których odmówić nie wypada. Dodatkowo, bezpośrednio przed bankietem miało odbyć się spotkanie organizacyjne mające na celu rozwianie ewentualnych wątpliwości dotyczących pobytu w Japonii, a tych, jak zapewne się domyślacie, było niemało.

Pech chciał, że z powodu zabiegania ominęła mnie znajdująca się w zaproszeniu informacja o godzinie i miejscu zbiórki, w związku z czym dotarłem dopiero na właściwe przyjęcie. Na szczęście nie straciłem zbyt wiele, gdyż wszystkiego co potrzebne dowiedziałem się później od znajomych.

W ambasadzie spotkało mnie miłe zaskoczenie, kiedy okazało się, że głównym celem zaproszenia nas było umożliwienie rozmowy z osobami, które już w Japonii były i mogą podzielić się cennymi radami. Przyjęcie spełniło swoją rolę znakomicie, gdyż dowiedziałem się wielu przydatnych rzeczy, a do tego poznałem dwójkę studentów z japonistyki UW, którzy zostali wybrani przez ten sam uniwersytet co ja.

Przy okazji miałem też pierwszą styczność z sushi, które naprawdę mi smakowało - odetchnąłem z ulgą, gdyż z powodu dotychczasowych doświadczeń z japońską kuchnią obawiałem się, iż przez nadchodzący rok będę raczej kręcił nosem na lokalne jedzenie.

To tyle, jeśli chodzi o ambasadę. Mimo pierwotnej irytacji i poczucia, że tracę dwa dni, ani trochę nie żałuję decyzji wzięcia udziału w owym przyjęciu.

No dobrze, starczy już o przygotowaniach, czas przejść do części właściwej czyli wrażeń z podróży!

Zaczęło się od pobudki w okolicach 5:20, gdyż wyjazd z domu planowany był na 6:00. Wylatywać miałem z Balic, a że nigdy wcześniej nie podróżowałem samolotem, wolałem pojawić się na miejscu wcześniej w razie gdyby formalności miały zająć sporo czasu.

Krakowskie lotnisko nie należy do zbyt dużych, ale może to i lepiej - do pierwszego w życiu odlotu nadawało się o niebo lepiej niż na przykład to we Frankfurcie, którego opis znajdziecie w następnej części.

To, że trochę się bałem jest chyba oczywiste. Lekki stres towarzyszył mi nawet przy sprawdzaniu bagaży. Co prawda teoretycznie pozwolono nam zabrać aż dwie torby po 20+ kg, ale co, jeśliby jednak dozwolona była tylko jedna? Albo jeśli bagaż podręczny przekroczyłby dopuszczalne rozmiary? Kilka dni wcześniej słyszałem od lecącej przede mną znajomej, że ponoć bardzo się tego czepiają. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Ba! Udało mi się nawet nie uruchomić bramki z detektorem metalu, z czego jestem nadzwyczaj dumny.

Kiedy już znalazłem się w samolocie, byłem trochę rozczarowany. Wyobrażałem sobie coś bardziej… majestatycznego? Na pewno budzącego mniej skojarzeń z wnętrzem puszki z sardynkami. Komfort podróżowania jest zdecydowanie gorszy niż w pociągu - miejsca na nogi mniej, a jedyny plus to czas podróży na dłuższych dystansach.

Lotnisko jakie jest, każdy widzi.

Rozczarowanie minęło jak ręką odjął w chwili startu. Przez pierwsze 20 minut uśmiech nie znikał z mojej twarzy. Wybranie miejsca przy oknie okazało się bardzo dobrym pomysłem, gdyż mogłem bez większych problemów podziwiać jak wygląda świat z dużej wysokości. Widok najbardziej kojarzył mi się ze strategiami – ot, spaczenie gracza. Poniżej dwa zdjęcia, na których niestety niewiele widać:

Pierwsze zdjęcie z samolotu.
A tutaj drugie zdjęcie z samolotu.

Przelot, którego celem był Frankfurt, gdzie miała mieć miejsce przesiadka, nie obfitował w żadne ciekawe przygody. Może oprócz tego co otrzymaliśmy w ramach przekąski – owinięte we wściekle żółty naleśnik zimne mięso z sałatą najwyraźniej imitować miało kanapkę. Starczy powiedzieć, że niezbyt udała mu się ta sztuka.

Po 1,5 godziny dotarliśmy na miejsce, ale to co się działo to już inna historia, zawierająca największy pasażerski liniowiec świata i przeogromne lotnisko we Frankfurcie.

Ciąg dalszy nastąpi…

Keii
18 października 2011 - 17:12