Ponieważ jak to zwykle bywa od razu po ostatnich zajęciach w tygodniu zaczęło lać, wieczorne plany (przypominam, czas w Japonii to +7h w stosunku do polskiego) wyjścia na miasto trafił szlag. Na szczęście tylko w przenośni, bo przy intensywności japońskich ulew, burza to ostatnie co jest tu potrzebne.
Oto przed Wami ostatnia część dwuodcinkowego "cyklu" poświęconego podróży do Japonii. Od następnego razu przygotujcie się na dużo zdjęć i początek wrażeń właściwych.
Ostatnio skończyłem na przylocie na lotnisko we Frankfurcie. Po wyjściu z samolotu zdałem sobie sprawę, że do odlotu mam jedynie 50 minut, więc postanowiłem nie zwlekać i szybkim krokiem ruszyłem za znakami wskazującymi bramkę, która według biletu była moim celem.
Gdy parę dni wcześniej dzwoniłem do Lufthansy, aby dopytać się o szczegóły przelotu, zostałem poinformowany, iż wylatuję z tego samego terminalu, na którym wylądowałem. Myślałem, że w takim wypadku spacer zajmie mi kilka, góra kilkanaście minut. Ha, ha. O ile dobrze pamiętam, do celu dotarłem po pół godziny, a szedłem z maksymalną prędkością (to znaczy bardzo szybko).
Lotnisko jest naprawdę ogromne. Ba, bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że to największy kompleks połączonych budynków, w którym w życiu byłem. Na szczęście dotarłem do gate’a przed czasem i już chwilę później mogłem wejść na pokład Airbusa 380, który jest ponoć największym liniowcem pasażerskim na świecie.
Jeśli komuś wydaje się, że w przypadku wielkich samolotów na osobę przypada duża ilość miejsca, czuję się w obowiązku wyprowadzić taką osobę z błędu - Airbus, podobniej jak maszyna, którą dotarłem do Frankfurtu, jeśli chodzi o komfort podróży również przegrywa z pociągiem. Wyciągnięcie nóg jest praktycznie niemożliwe, a przeciśnięcie przed współpasażerami w celu udania się do toalety również nie należy do łatwych. O gólnie jestem zawiedziony całym tym lataniem. Myślałem, że będzie dużo przyjemniejsze i mniej "puszkowate".
Możliwe, że jednym z powodów negatywnego nastawienia do podróży powietrznych była siedząca obok mnie Japonka. Przez większość trwającego 11 godzin lotu kaszlała, kichała i bynajmniej nie kłopotała się, aby zasłaniać usta chusteczką. Nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się po czymś takim nie przeziębić.
Airbusowi nie można jednak zarzucić braku nowoczesnej technologii. Każdy pasażer miał do dyspozycji własny ekran LCD, dający dostęp do całkiem pokaźnej kolekcji świeżych filmów, stacji radiowych z całego świata (nie, nie było polskiego radia) oraz widoku z czterech znajdujących się na samolocie kamer. Do tego w każdej chwili można było sprawdzić wszelkie dane dotyczące lotu, włącznie z godziną panującą w miejscu docelowym oraz mapką z aktualnie mijanymi krajami.
Jedzenie prezentowało znacznie wyższy poziom niż wspominane ostatnio nieślubne dziecko naleśnika i kotleta udające kanapkę, a napojów można było zamawiać do woli.
Poniżej dwa zdjęcia nieba zrobione kiedy jeszcze było jasno.
Niestety podczas lotu nie udało mi się zmrużyć oka na dłużej niż pół godziny. Zmuszony byłem więc spędzić czas na oglądaniu filmów. W ramach zaprawy przed czekającym mnie rokiem na obczyźnie wszystko co się dało pochłaniałem w wersji z japońskim dubbingiem i o ile w przypadku Aut 2 Pixara nie brzmiało to źle, to już Zielona Latarnia i Pożyczony narzeczony (nie pytajcie...) budziły pod tym względem raczej uśmiech politowania. Na dodatek oba nawet bez tego były mocno przeciętne. Niestety, wszystkie dostępne filmy, które naprawdę by mnie interesowały widziałem już wcześniej.
Podsumowując, drugi lot również przebiegł bez przygód. Z ciekawszych rzeczy, europejscy stewardzi i stewardessy z uporem godnym lepszej sprawy zagadywali do mnie po niemiecku.
Najbardziej irytującymi elementami tej części podróży, nie licząc mojej kichającej współpasażerki, były dwa formularze do wypełnienia – deklaracja celna oraz jakiś papierek, gdzie mieliśmy wpisać informacje dotyczące pobytu w Kraju Kwitnącej Wiśni, czyli adres i tym podobne. Próby zmieszczenia paszportu i dziwnych kartek na małym pseudo-stoliczku i użeranie się z ledwo piszącym długopisem po kilkunastu godzinach w podróży bez snu… Oj tak, było bardzo „zabawnie”.
Na zakończenie części samolotowej, trzy zdjęcia Japonii z lotu ptaka:
Naiwnie przypuszczałem, że po wylądowaniu odbiorę bagaże, spotkam się ze znajomymi Polakami i razem ruszymy do akademika. Niestety, czekało mnie jeszcze czterdziestominutowe stanie w kolejce, w celu zostawienia odcisków palców, zrobienia zdjęcia do kartoteki i wpięcia ważnej karteczki do paszportu.
Gdy było po wszystkim, odebrałem bagaż i wraz z dwójką towarzyszy ruszyliśmy w dalszą podróż. Okazało się, że nie będziemy skazani na samotne błądzenie, gdyż znajoma koleżanki wraz ze swoją matką zaoferowały się towarzyszyć nam w drodze i pełnić rolę przewodników. Dzięki im za to, bo w celu dotarcia do akademika konieczne były trzy albo cztery przesiadki. Przypuszczam, że gdybyśmy byli zdani tylko na siebie, pokonanie tej trasy zajęłoby nam dwa razy więcej czasu.
Zdaję sobie sprawę, iż powinienem umieścić tu zdjęcia z pociągów, którym jechaliśmy oraz odwiedzonych dworców, ale niestety – obciążony wielkim plecakiem i wlokąc za sobą torbę byłem tak zmęczony, że chwile kiedy siedziałem poświęcałem głównie na regenerację sił oraz cieszenie się jak dziecko z powodu faktu bycia w Japonii. Po około dwóch godzinach ledwo żywi dotarliśmy w końcu do uniwersyteckiego kampusu, gdzie mieści się nasz akademik.
Tak w dość sporym skrócie przedstawia się moja podróż do Japonii. Darujcie brak szczegółów, ale po prawie trzech tygodniach pobytu zatarły mi się one w pamięci.
W następnym odcinku spodziewajcie się dużej ilości zdjęć, gdyż postaram się przybliżyć Wam w miarę dokładnie uniwersytecki kampus.