Modern Battlefield 3 czyli o grach na poziomie fast fooda - TommiK - 11 listopada 2011

Modern Battlefield 3, czyli o grach na poziomie fast fooda

Moja przygoda z Battlefield 3 trwała niewiele ponad godzinę i właśnie się zakończyła. Testując tryb dla pojedynczego gracza doświadczyłem festiwalu irytacji, którego nie spodziewałem się nawet mimo świadomości, że EA idzie w tym roku na ostrą wojnę z Activision i zamierza przypodobać się graczom tym samym efekciarstwem, co ostatnie odcinki Call of Duty. Głęboko współczuję osobom, dla których gry są głównym sposobem spędzania wolnego czasu, pasją czy może czymś jeszcze ważniejszym. Do tej produkcji już nie wrócę z prostego powodu - Battlefield 3 na każdym kroku próbuje robić z gracza debila.

Battlefield 3 rodziło olbrzymie nadzieje i wywoływało liczne dyskusje z każdym opublikowanym newsem, obrazkiem czy filmem z rozgrywki. Teraz, po swojej premierze jest jeszcze jednym dowodem, jak łatwo wpaść dziś w pułapkę hype'u, a EA mogłoby prowadzić wykłady nt. "Jak z dobrej serii wojennych FPS zrobić corridor shooter z masą QTE".

Wszystko rozbija się o swobodę, a dokładniej - jej brak. Dla kogo robi się takie gry? Dlaczego powszechnym trendem jest ubezwłasnowolnienie gracza, podejmowanie większości decyzji za niego, zmuszanie do naciśnięcia danego przycisku w tym jednym wybranym momencie gry, bo inaczej akcja będzie stała w miejscu, a horda przeciwników będzie wybiegać z tego samego miejsca, póki nie wykonasz tej narzuconej czynności. Nie chodzi o to, żebyś wyeliminował wrogów dowolną metodą, kierując się pomysłowością i wykorzystując teren wokół siebie - choć to byłoby zupełnie logiczne. W jednej z początkowych misji musisz ich wystrzelać akurat z wskazanego CKM umieszczonego na pickupie na środku ulicy. Nie wspominam już o "opuszczeniu terenu walki" - gracz nie może przemknąć za budynek, opracować zasadzkę, wybić z ukrycia. Gra nie pozwala, wręcz karze nas za nawet odrobinę kreatywności. Nie można nawet zapisać stanu w dowolnym momencie, a punkty autosave są umieszczone w zniechęcających odstępach - nie ma najmniejszej przyjemności w powtarzaniu tej samej sekwencji skryptów kilka razy, wysłuchując tych samych zaprogramowanych rozmów, bo po paru minutach z powodu drobnego błędu czy niedopatrzenia. Wolałbym sam decydować, od którego momentu powtarzam misję.

Dobrze ponad dziesięć lat temu popularnym gatunkiem były tzw. celowniczki, np. Virtua Cop albo Point Blank. Tego typu gry polegały na wystrzeliwaniu wrogów w kolejnych lokacjach - różniło się to od zwykłych FPS tym, że gracz kontrolował jedynie celownik, a przemieszczaniem do następnego miejsca zajmował się system. Takie gry dawały sporo frajdy, gdyż trzeba było wykazać się nie lada refleksem, a producent nie wmawiał nikomu, że taka strzelanka na szynach jest tradycyjnym FPS. Grając w Battlefield 3 od razu przypomniały mi się sesje z Virtua Cop i nasunęło się pytanie, czym tak właściwie te gry się różnią. W nowoczesnych shooterach, jak tutaj omawiany, co prawda nadal sami sterujemy bohaterem, ale mamy możliwość czynienia tego jedynie po narzuconej ścieżce.

Jestem świadom, że wymienione przypadłości dotyczą nie tylko Battlefield 3 i znalazłoby się kilka tytułów, którym można zarzucić podobne wady. Czemu więc piszę o grze EA? W przypadku tej serii nastąpił ewidentny skok na kasę i obniżenie jakości zabawy na rzecz przypodobania się fanom tępej, prostej rozrywki. Już Bad Company 2 nosił znamiona tych trendów, ale i tak różnica w wolności między tymi częściami niegdyś świetnej serii jest kolosalna. Prywatnie traktowałem te gry jako ostatni bastion przed debilizmem serii Call of Duty, dowód na to, że można połączyć wciągającą, efektowną fabułę z rozsądną dawką swobody. Producenci wiedzą jednak, że najlepsze dochody zapewniają takie właśnie produkcje, jak Call of Duty: Black Ops - rekordzista sprzedaży ostatniego roku. Dzisiaj gry mają robić wrażenie, dlatego do momentu premiery dostajemy dziesiątki zwiastunów i obrazków, ale nikt nie daje nam wersji demo, która przecież kiedyś była normą. Znacznie lepszy efekt można uzyskać pompując podekscytowanych graczy kolejnymi filmikami ukazującymi efekciarskie akcje, patos, epickość. Skoro produkcja ma w sobie tyle zajeb*stości na zwiastunach, to na pewno dobrze będzie się w nią grało.

Kończąc ten wpis, wrócę do tezy podjętej we wstępie - serdecznie współczuję tym, dla których gry to największa pasja w życiu. Nowe odcinki serii Battlefield i Call of Duty to kolejne dowody na to, że gaming być sposobem zarobienia góry pieniędzy, dając konsumentom szybką, płytką, łatwą do strawienia rozrywkę na kilka godzin. Nie ma sensu doszukiwanie się w nich drugiego dna i większego przesłania, czy nawet uprawianego przez niektórych traktowanie ich jako nowej dziedziny sztuki. Dowodem są tutaj produkcje przyciągające najwięcej uwagi i najczęściej wybierane przez graczy, pomijając kilka przypadków arcydzieł gamingu, które jednak niezmiennie stanowią niszę. Celem producentów nie są wasze górnolotne przeżycia, tylko portfele. Nie zmieni tego dorabianie teorii, ludologia i inne próby filozofowania. To tak, jakby ktoś próbował napisać felieton o głębi smaku fast foodów.


W tekście nie poruszyłem tematu trybu multiplayer z dwóch prostych przyczyn - w grach priorytetem zawsze jest dla mnie opcja dla pojedynczego gracza, poza tym nie interesują mnie rozgrywki wieloosobowe, w których dozwolonym zwyczajem jest campowanie.


Zainteresowanych krytycznym spojrzeniem na temat odsyłam do tłumaczenia artykułu "Call of Duty jest Coca-Colą gier wideo".

TommiK
11 listopada 2011 - 09:36