Powrót do przeszłości: Final Fantasy VII - evilmg - 26 listopada 2011

Powrót do przeszłości: Final Fantasy VII

Wiecie dlaczego „Final Fantasy” nosi taką, a nie inną nazwę? Pierwszy „Final” naprawdę miał być ostatnim dziełem swoich twórców, ale niespodziewany sukces tej produkcji uratował Square Enix przed bankructwem i zmienił na zawsze gatunek gier jRPG, żeby nie powiedzieć cRPG. Po pewnym czasie marka „Final Fantasy” spuściła nieco z tonu i kolejne odsłony cyklu były tytułami „zwyczajnie dobrymi”. Przełom nastąpił gdzieś pomiędzy wydaniem szóstej, a premierą siódmej części cyklu. To właśnie te dwa tytuły do tej pory walczą o palmę pierwszeństwa, od czasu do czasu jedynie zauważając istnienie „ósemki”, „dziesiątki” czy „trzynastki”. Są oczywiście ludzie, którzy nie rozumieją popularności FFVI i FFVII, ale trzeba pamiętać, że to kwestia indywidualnego podejścia...

 

„Final Fantasy VII” opowiada historię Clouda, tajemniczego najemnika walczącego o ocalenie swojej planety... dla pieniędzy. Nie obchodzi go los biednych zwierzątek i roślinek, walczy dla tych, którzy zapłacą więcej, a tym razem płaci organizacja Avalanche, którą najprościej można opisać jako ekoterrorystów. Członkowie Avalanche występują przeciw korporacji Shinra (jap. Wszechmocny), która ich zdaniem nadmiernie eksploatuje zasoby naturalne, co ma doprowadzić do zagłady planety. Później gracz ma okazję dowiedzieć się czym w rzeczywistości są owe „zasoby”...

 

Ruby - obrońca planety. Nie trzeba z nim walczyć, ale ciekawe jest to, że nawet ostatni boss jest słabszy do niego...

W siódmym „Finalu” przyjdzie nam kierować poczynaniami drużyny zbudowanej z maksymalnie trzech bohaterów (Cloud + dwa), ale co jakiś czas mamy szansę lekko „przemeblować” team dobierając jedną lub kilka postaci rezerwowych czyli tych, które przyłączyliśmy do ekipy, ale nie zdecydowaliśmy się na ich obecność w podstawowym składzie (a jest w czym wybierać!). Do dyspozycji mamy: Clouda, Tiffę, Barreta, Aeris, Nanaki (Red XIII), Cida, Yuffie i Cait Sitha. To jeszcze nie koniec, bo na naprawdę dociekliwych czeka jeszcze jeszcze jedna ukryta postać: Vincent. Postacie zresztą to jedna z mocniejszych stron gry, są dość głębokie i łatwo się z nimi zżyć. Zwłaszcza, że możemy poznać historię każdego z nich!

 

Jeśli pochwaliłem głównych bohaterów, to na cześć Sephirotha (tutejszy szwarccharakter) powinienem piać peany! Twarz, historia, broń i motyw muzyczny towarzyszący temu gościowi stały się już ikonami komputerowej rozrywki, a on sam co chwila zdobywa czołowe miejsca w wszelakich rankingach największych „badassów” w historii gier. W Final Fantasy VII informacji o nim jest chyba więcej niż o głównym bohaterze, a i tak ludzie nadal chcą więcej (!). Klasa sama w sobie i moim zdaniem jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, czarny charakter w historii branży komputerowej! 

Bardzo fajnym zabiegiem ze strony Square jest nietypowy sposób prowadzenia akcji. Co mam na myśli? Nie zawsze będziemy kierować poczynaniami głównego bohatera, czasem przyjdzie nam dowodzić drużyną, w której będzie on nieobecny! Pozwala to na realizację wielu ciekawych zwrotów akcji. Dodatkowo czasem fabuła wymusza na nas rezygnację z jednego lub kilku spośród dostępnych bohaterów, co sprawia, że trzeba równomiernie rozwijać całą ekipę, bo poleganie tylko na trójce ulubionych herosów szybko może się na nas zemścić.

Między lokacjami poruszamy się na trójwymiarowej mapie świata. Początkowo chodzimy pieszo, ale z biegiem czasu uzyskujemy dostęp do kolejnych pojazdów, ze statkiem latającym na czele!

 

Od strony audiowizualnej FFVII prezentuje się dość nierówno. Grafika bardzo się zestarzała od czasu premiery i potrzeba chwili, by się do niej przyzwyczaić. Sytuację ratuje za to Muzyka (tak, przez duże „M”). Nieśmiertelne kompozycje Nobuo Uematsu wpadają w ucho i już tam zostają. Na zawsze. Ktoś kto grał w „Final Fantasy VII”, czy cokolwiek innego w czym palce maczał mistrz Nobuo, wie o czym mowa. Tej muzyki nie da się zapomnieć, usłyszana w dowolnej sytuacji jest rozpoznawana natychmiast!

 

Jeśli komuś potrzeba dowodu na jakość, a co za tym idzie popularność opisywanego tutaj tytułu, wystarczy spojrzeć jaką ilością materiałów zdążył on obrosnąć przez te 14 lat. Oprócz niezliczonej ilości artów i animacji stworzonych przez fanów (graczom polecam zwłaszcza cykl animacji „Dead Fantasy”) powstał także film pełnometrażowy, dwie mniejsze animowane produkcje i trzy gry nawiązujące bezpośrednio do fabuły legendarnej siódemki. Jako ciekawostkę można dodać, że cały nakład rozszerzonej wersji filmu (Final Fantasy VII: Advent Children Complete) zszedł ze sklepów w ciągu tygodnia. Kwestią sporną pozostaje rola, jaką miało w tym dołączenie do filmu pierwszego grywalnego dema trzynastej odsłony cyklu FF ;) 

Poszczególnym bohaterom FFVII też raczej szybka emerytura nie grozi, bo Square eksploatuje ich do granic możliwości. Zwłaszcza Cloud i Sephiroth zapraszani są co chwila na gościnne występy do innych tytułów w jakiś sposób powiązanych z cyklem „Final Fantasy”, albo po prostu produkowanych bądź sygnowanych logo Square Enix. Pozostaje tylko czekać na moment, gdy zamiast burzy oklasków ich pojawienie się na ekranach zacznie budzić znacznie bardziej negatywne emocje...

evilmg
26 listopada 2011 - 20:59