Macie kilka minut? Wiem, czas to pieniądz. Dosłownie. A przynajmniej tak jest w najnowszej produkcji twórcy filmów Gattaca i Pan Życia i Śmierci. Wyścig z Czasem to rzecz, której losy śledziłem od pewnego czasu (gdy projekt istniał jeszcze jako I'm.mortal) i bardzo chciałem pójść do kina. Poszedłem. Obejrzałem. Wyszedłem. W moim życiu nie zmieniło się w zasadzie nic, poza poniekąd straconymi dwiema godzinami. Nie jest to film zły. Jest to film tak bardzo średni, że średniej już chyba być nie może. To jak, macie czas?
Jest (nie)daleka przyszłość. Ludzie zostali genetycznie zmodyfikowani w ten sposób, że w momencie osiągnięcia 25 roku życia uruchomiony zostaje zegar umieszczony na ich przedramionach. Od tego momentu nikt się nie starzenie, a zegar odlicza rok do śmierci. Czas staje się walutą. Bogaci mają go mnóstwo i mogą żyć w zasadzie w nieskończoność, a biedni żyją z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Czasem płaci się tu za wszystko - kawa to kilka minut, bilet autobusowy to godzina, a kupno bardzo drogiego auta to kilkadziesiąt lat (plus podatek). Punkt wyjścia (choć wydaje się absurdalny) jest szalenie ciekawy i daje pole do popisu. Jest źródłem kilku zabawnych sytuacji (matka, żona i córka bogacza wyglądają, jak koleżanki z tego samego roku, a taka Olivia Wilde to tak naprawdę 50-letnia matka głownego bohatera....), pozwala też na kreowanie prostych, choć chwytliwych metafor. Ta ostatnia sprawa jest szczególnie na czasie (ha), mając w perspektywie ruchy oburzonych, okupowanie Wall Street, przeciwstawianie się 99% temu jednemu %, który trzyma całą kasę itd. ALE...
Reżyser nie robi z tym w zasadzie niczego ciekawego. Historyjka jest prosta - Will Salas (Timberlake, który coraz bardziej jest aktorem, niż piosenkarzem - i dobrze) to 28-latek z getta, który nigdy nie miał więcej czasu, niż kilka dni. W podrzędnym barze przypadkiem spotyka gościa z innej strefy czasowej (sympatyczna gra słów, bo każda strefa czasowa to obszar dla ludzi o różnym statusie), któremu na nadgarstu wyświetla się ponad 100 lat. Bogacz. Takich nie lubią w tej okolicy. Will pomaga mu, a w zamian otrzymuje cały ten czas do dyspozycji. Śmierć mężczyzny staje się pierwszym bodźcem do rozpoczęcia walki z niesprawiedliwym systemem. Jako mający kupę czasu człowiek znikąd jedzie do najbogatszej strefy, co oczywiście nie podoba się strażnikom czasu - ludziom, którzy plinują, by czas płynął w dobrym kierunku i nie znalazł się w nieodpowienich rękach. Will poznaje bogatą rodzinę, a jako przystojnaik szybko znajduje sobie urodziwą dziewoję do towarzystwa. Dziewoja pochodzi z bardzo "czasochłonnego" rodu i choć początkowo jest więźniem, to sytuacja szybko się zmienia. Kto by nie oparł się Timberlake'owi?
No i bomba. Film zamienia się w coś w rodzaju futurystycznego Robin Hooda połączonego z Bonnie i Clyde'em. Ale to "coś" jest szalenie ospałe i mało ekscytujące. Jest kilka gonitw, pościgów, parę razy dochodzi do bijatyki, ale widz pozostaje idealnie obojętny. Początkowo interesująca historia zaczęła się rozłazić i w efekcie prowadzi donikąd. Chemia między bohaterami jest taka, jak w dzienniczku przeciętnego gimnazjalisty, Cillian Murphy jako szef strażników czasu (uważam go za piekielnie zdolnego aktora) nie ma miejsca na rozwinięcie skrzydeł (i przy okazji jest wizualnie starszy, niż cała reszta rzekomych 25-latków na ekranie), a całości brakuje jakiegokolwiek punktu kulminacyjnego. Film po prostu jest, trwa i nagle są napisy. To już czas? Wychodzimy? Łe.
Wyścig z Czasem jest też mało s-f, jak na futurystyczną opowieść - efektów w zasadzie nie ma, całość przypomina Gattakę (starodawne technologie przerobione na nowoczesną modłę). Podobać się może muzyka, człowiek się uśmiechnie kilka razy, jedna scena akcji (wyjątkowo krótka... wszak czas się liczy!) jest niezła, ale w zasadzie to tyle. Szkoda. Poniższy wykres doskonale zilustruje Wam mój poziom ekscytacji i zaangażowania podczas seansu.